★
Pamiętam, jak w chwili ukazania się The Next Day prawie wszyscy dookoła cieszyli się, że wraca TEN Bowie. Czytelnicy Polifonii pamiętają też pewnie, że ja się wtedy aż tak nie bardzo cieszyłem, mając wrażenie, że Bowie sentymentalnie wracający do starego Bowiego to już nie ten sam artysta. Choć miło, że w ogóle wraca do formy. Czekałem na płytę taką jak ★, czyli Blackstar. Jednym słowem – na album tego prawdziwego Bowiego, który ch-ch-ch-ch-changes, czyli się nieustannie zmienia.
Na poprzednim albumie Bowiemu wyraźnie brakowało współpracownika, który potrafiłby – jak Brian Eno w różnych momentach jego kariery – to coś nowego z niego wydobyć. Tutaj znalazł go w osobie Donny’ego McCaslina – dość cenionego saksofonisty w średnim wieku, którego poznał w trakcie sesji do singla nagranego z Maria Schneider Orchestra ponad rok temu. Ten promował kompilację Nothing Has Changed. Trzeba być ślepym i głuchym, żeby nie wychwycić energii, jaka tkwi w XXI wieku w tego rodzaju graniu dużych i swobodnych bandów jazzowych, a Bowie to ktoś wyjątkowo bystry i natychmiast tę konwencję wykorzystał. Jej echa słychać też na nowym albumie. W 10-minutowym utworze Blackstar, na dziwnie przeakcentowanej (sekcja rytmiczna – bębniarz Mark Guiliana i gościnnie James Murphy z LCD Soundsystem – też odgrywa tu niemałą rolę) figurze rytmicznej, wschodnim motywie przewodnim i partiach saksofonu Bowie buduje minisuitę, do której przedziwny klip stworzył Johan Renck, przed karierą reżyserską też znany jako muzyk (sprawdzajcie pod Stakka Bo). I już sama ta suita prowadzi nas w kierunku bardziej organicznej, steampunkowej wersji tego, co mieliśmy w formacie elektronicznym na moim ulubionym (też już o tym pisałem, więc się nie będę rozwodził) albumie 1. Outside. Piękny dystans w wokalach skontrastowany z niespokojną galopadą rytmiczną. Zgadzałoby się tu również to, że w Blackstar – m.in. za sprawą klipu – doszukiwano się ciągu dalszego historii Majora Toma, opowiadanej na kilku płytach Bowiego, a ostatnio bodaj właśnie na 1. Outside. Teoretycznie więc reszta nie jest nawet szczególnie potrzebna. Zważywszy na kredyt zaufania, jak DB ma u krytyki i publiczności, ludzie to powinni – od najbliższego piątku – kupować.
Tyle że połowa z tej reszty dorównuje utworowi tytułowemu, a momentami nawet go przerasta. Znaczącą część płyty stanowią właśnie utwory znane ze wspomnianego singla z Marią Schneider, ale tu nagrane w innych wersjach. ‚Tis A Pity She Was A Whore daje pretekst do rozmowy o pewnych próbach nawiązania do kariery Scotta Walkera, jakie się Bowiemu zdarzają (był już taki moment i na The Next Day). Także za sprawą mocnego tekstu. Sue (Or In a Season of Crime) jest przykładem urockowienia i uproszczenia kawałka, który trochę stracił pozbawiony big bandu, ale żeby zachować jego drapieżność, Bowie zrobił z tego niemalże metalowy kawałek z lekko jazzowym połyskiem. Jeśli będzie edycja płyty z oryginałami stworzonymi ze Schneider – brałbym jednak bezwzględnie. Jest coś lekko zachowawczego w produkcji Tony’ego Viscontiego, wolałbym, żeby na jego stołku na chwilę usiadł np. wspomniany Murphy, ale producenta najwyraźniej już Bowie nie zmieni.
Najlepszy fragment i nowy klasyk w repertuarze Bowiego to jednak Lazarus wyjęty z jeszcze innego źródła – z musicalu opartego na powieści Człowiek, który spadł na Ziemię, wracającego więc do kolejnego motywu twórczości Bowiego, a także do jego filmowej roli u Nicolasa Roega. Główną postać gra Michael C. Hall (Sześć stóp pod ziemią, Dexter), więc chociaż pełen jestem obaw co do klasy dzieła, zazdroszczę tym wszystkim, którzy są w Nowym Jorku i jeszcze do 19 stycznia mogą tę klasę sprawdzić osobiście. W każdym razem zimny, nowofalowy Lazarus z saksofonowym solem (solówek gitarowych na płycie praktycznie nie ma) to znakomity utwór, pełen chłodnej dramaturgii. Zdecydowanie bardziej konwencjonalna i wyglądająca na przedłużenie The Next Day jest za to cała końcówka nowego albumu z najsłabszym momentem w postaci Dollar Days. Łącznie ★ to – nie da się ukryć – rodzaj dobrze złożonego składaka, spojonego dzięki nieco swobodniejszej (ogólnie) strukturze piosenek i wejściom McCaslina. Ale to składak, w którym szwy trudno wyczuć i na którym mnie przynajmniej prawie nic nie uwiera. Co więcej, to album, który bardzo zyskuje z czasem, podobnie jak Outside i jeszcze kilka momentów z dyskografii tego wyjątkowego artysty.
DAVID BOWIE ★, ISO Records 2015, 8/10
Komentarze
Naprawdę świetna płyta! Rzeczywiście momentami budzi skojarzenia z Outside (którą również bardzo lubię), choć taki Lazarus mógłby spokojnie znaleźć miejsce na znakomitych Low czy Heros … Swoją drogą ciekawe ilu z obecnych „młodych gniewnych” będzie w stanie dokonać tylu co DB wolt artystycznych, nagrać tyle co on świetnych płyt, no i utrzymać tak wysoki poziom artystycznej twórczości w wieku prawe 70 lat … Klasa sama w sobie!
I pomyśleć, że swego czasu – chyba koniec lat 90 – DB miał zagrać koncert w Sopocie, ale zrezygnowano z obawy o frekwencję (o ile nie jest to urban legend). Renoma, jaką cieszy się obecnie muzyk pozwala z ulgą uznać, że z upływem czasu nawet w pop-kulturowej magmie udaje się w końcu oddzielić ziarno od plew. Dziś koncert Bowiego byłby mega wydarzeniem.
Outside to chyba najlepszy Bowie. Mistrzostwo!
„tylko wielcy ludzie/artyści potrafią z taką szczerością, otwartością i bezkompromisowością opowiadać o swojej starości, o tęsknocie za minioną boskością. wstyd mnie ogarnia, że poddałem się w połowie tej drogi” – ta takie krotkie podsumowanie tej plyty.
Łukasz, a czyje to słowa?
A czy to wazne?
W sumie nie. Chciałem po prostu wiedzieć, kto ma tak nasrane we łbie, że z taką egzaltacją pisze o „boskości” Bowiego.
No cóż…
Czekałem jak długo powstrzyma się Pan Rafał, żeby – z właściwą sobie elegancją i skromnością – dać wyraz swojej nieukrywanej awersji do bohatera powyższej recenzji.
Mam nadzieję, że „I Can’t Give Everything Away” to tylko „puszczanie oka” do słuchaczy. Na „Blackstar” Bowie(m) artystycznie prze do przodu, jakby wiek biologiczny nie nie miał nic do rzeczy. Mam nadzieję, że fraza z tego utworu stanie się ciałem – ” Saying „no” but meaning „yes”. „Blackstar” to mistrzowska lekcja muzyki.
co do Bowie’go warto przypomnieć świetny artykuł Bartka z 2011 roku. takie dziennikarstwo to ja akurat bardzo lubię:
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1511608,1,jak-david-bowie-spacerowal-po-warszawie-i-co-z-tego-wyniklo.read
@Rafał KOCHAN –> Bez obrażania, bez względu na opinię.
Nie chodzi o moją awersję do Bowiego, tylko o jego „boskość”… a także o podawanie cytatów bez autora.
Bartek Chaciński
10 stycznia o godz. 17:25
Jak można kogoś obrazić, skoro nie wiemy, kto jest autorem danych słów, i czy w ogóle one do kogoś należą?
Gdyby Łukasz napisał, że należą te słowa do jego kumpeli poznanej w WC jakiegoś klubu, wierz mi, nie nie zdobyłbym się na takie wyrafinowane w słownictwo.
Chodziło o samo sformułowanie. Też chętnie poznałbym autora(autorkę) cytatu swoją drogą. 🙂
Może Pan lukep_gdansk sam siebie zacytował? 😉
No i wyskoczył nam smutny kontekst do dyskusji o nowej płycie. Teraz zrozumiała staje się duża aktywność artysty w ostatnim czasie, a unikanie wystąpień publicznych okazuje się być nie tylko sprytnym zabiegiem budującym legendę. Tak zresztą było w jego biografii zawsze – za większością wyrachowanych zagrań w jego karierze krył się jakiś głębszy osobisty sens (np. nadmiar piosenek Iggy Popa na popowych płytach z lat 80tych, co miało mu pomóc w wyjściu z kłopotów finansowych). Z innej strony miał niezwykłą zdolność „sprzedawania” prywatnych problemów w formie intrygującej i dobrze opakowanej.
Co do recenzji, to zgadzam się niemal z każdym słowem. Faktycznie brakuje trochę tej płycie dobrego zakończenia. Napięcie spada w ostatnich dwóch kawałkach. Gdyby „Blackstar” kończył się na „Sue”, to byłby to album niemal doskonały. I właśnie z opinią o tym kawałku się jedynie nie zgadzam. Moim zdaniem obie wersje „Sue” są znakomite, a ta na płycie zdecydowanie bardziej pasuje do całości.
Z tymi „changes” to nie przesadzajmy. Bowiemu udało się utrzymać mit wiecznie odradzającego się w nowych wcieleniach, ale tak naprawdę dotyczyło tylko okresu do „Let’s Dance” włącznie. Potem była zadyszka, fantastyczne „Outside”, ale gdzieś od „Earthling” (ponad 20 lat!) Bowie głównie bazował na odniesieniach do własnej przeszłości. A od „Hours” zrobił się już zdecydowanie intro- i retrospektywny i tak to trwało do dziś. „Blackstar” żadnych nowych drzwi nie wyważa, bazuje w całości na rożnych klimatach, w których Bowie dobrze się czuł, ale tych klimatów było tak wiele, że nawet odnosząc się do przeszłości, miał z czego wybierać.
„Blackstar” staje się ciekawym przetworzeniem starych motywów, a w kontekście śmierci nabiera nowego znaczenia. Zwłaszcza chyba „Lazarus”. I ten teledysk…
Mamy więc kolejny przykład na to, że w kulturze masowej można wszystko sprzedać. Warunek jest tylko jeden – trzeba być tylko srogim ekshibicjonistą, manipulować pstrokacizną ku chwale rzekomego niszczenia popu i w zuchwały sposób czerpać to, co inni już zaprezentowali. Można nawet ze swojej śmierci uczynić atrakcyjny produkt. Ucieszą się też z tego hierarchowie kościelni, bo szambo popkulturowe zmieliło również jakąś biblijną przypowieść, co oczywiście urosło już do rangi wiekopomnego i niezwykle profetycznego zdarzenia. Kto wie, może papież coś rzeknie na ten (jego) temat?
Bowie wyraził nadzieję w swoich ostatnich tekstach, że teraz będzie wolny. Faktycznie… będzie, nie będzie przecież musiał się zmagać z tym wstrętnym popem, który dał mu pomysł na życie i uczynił z niego spiżowy pomnik, niemalże za życia.
Przepraszam wiernych fanów Bowiego, że nie popełniłem peanu pochwalnego na jego cześć, ale nigdy nie należałem do fanów jego twórczości. a Jej pstrokatość i landrynkowość skutecznie napawały mnie obrzydzeniem do artystycznych wysiłków Bowiego i popu w ogóle. Nie zamierzam zatem w tym smutnym dla was dniu udawać, że jest mi przykro i doceniać talent waszego „boskiego” mistrza tandety.
@Rafał Kochan – bo wierni fani Bowiego akurat czekali na Twój pean pochwalny. NOT.
dalek supreme
11 stycznia o godz. 10:22
Tak też myślałem 🙂 Oszczędziłeś mi rozterek, za co ci dziękuję.
@Rafał Kochan – nie wierzę , że w ogóle słuchałeś Blackstar , po za tym śmierć resetuje pstrokacizny, tandety, ekshibicjonizm, landrynki , papieży itd. Otwórz umysł , serce i uszy – memento mori 🙂
koziolrogaty
11 stycznia o godz. 10:47
Muszę cię rozczarować, ale słuchałem tego albumu. Nie wiem, skąd ta podejrzliwość, że jak ktoś nie lubi danego wykonawcy, to unika słuchania (przynajmniej poznawczo) jego dokonań? W pracy słucham „trójki”, a tam od tygodnia, jak nie dłużej molestują nagraniami z tej płyty i innych Bowiego. Mało tego, czytałem (mam nadzieję, że ze zrozumieniem) teksty do nagrań z tej płyty.
Gdybym miał to wszystko zamknięte, o czym piszesz, nie fatygowałbym się z napisaniem tego komentarza.
Rafal KOCHAN ->
Rafale, masz oczywiście pelne prawo do tego, aby wyrazac swoje zdanie na temat tworczosci Davida Bowie’ego i nie zamierzam przekonywać Cie do takiej, czy innej jego plyty. Rzecz jednak w tym, ze dyskutując o potaci takiej jak DB warto wyjść poza waska perspektywę „lubie/nie lubie”, czy „podoba mi się/nie podoba mi się” i spojrzeć na nia jak na niewątpliwie istotne zjawisko już nie tylko muzyczne, ale wręcz kulturowe. O tym zresztą traktuje tekst, który artyście poswiecil Bartek Chacinski. Wiesz, ja z kilkudziesięciu plyt Bowie’ego cenie tak naprawdę 4-5 plyt, spora czesc jego artystycznego dorobku kompletnie do mnie nie trafia- a jednak uważam, ze był on prawdziwym, w pełni tego słowa znaczeniu- artysta. Artysta, który niezależnie od tego, która z jego kreacji artystycznych podoba Cie się najbardziej, zasluguje – może nie na spizowe pomniki, o których piszesz – ale na pewno na szacunek i uznanie. Za co? Chocby za odwage i wewnetrzna artystyczna wolność pozwalajaca mu na dokonywanie tak radykalnych artystycznych (nie tylko czysto muzycznych!) wolt- od glam rocka do trylogii berlińskiej; od eksperymentow „Outside” do popu z okresu „Let’s Dance”; od surowego rocka Tin Machine do elegenacji późniejszych plyt …. Ilu artystow w historii rocka miało wystarczająco dużo odwagi i umiejetnosci, aby tak bardzo przez lata się zmieniac? Jestes w stanie podac wiele przykladow? Mysle, ze moze z tym byc trudno, bo oczywiscie znacznie latwiej tkwic w skorupie wypracowanej formuly artystycznej …. DB prędzej czy później z każdej formy, z każdego wypracowanego muzycznego wzorca wychodzil, po czym wkraczal w zupelnie nowe dla siebie obszary. Czasem z wiekszym, a czasem mniejszym sukcesem. Ale wlasnie dlatego z tak wielkim szacunkiem wypowiadaja sie o nim dziś tak bardzo rozni wykonawcy z tak roznych muzycznych i pozamuzycznych swiatow …. Wlasnie dlatego jego wplyw na muzyke, kulture, sztuke był/jest tak ogromny- wykracza poza jeden styl, poza jedna dziedzine sztuki, dotyka tak roznych – również pozamuzycznych – obszarow, rezonuje z tak roznymi gustami i muzycznymi prefernacjami! To w dzisiejszym swiecie naprawdę wyjatkowa rzecz! I to należy docenic, niezależnie od tego, czy podoba Ci się taka, czy inna jego plyta. A swoja droga- o co chodzi z ta pstrokacizna i landrynkowatoscia? Tak DB prezentowal się w czasach fascynacji glam rockiem, ale to bylo jakies 40 lat temu! No bo chyba nie uważasz, ze w latach berlińskich DB był landrynkowy/pstrokaty? Albo w czasie, gdy gral z Tin Machine?
tech-no-logic
13 stycznia o godz. 21:19
Jestem oczywiście świadomy znaczenia Bowiego dla kultury, szczególnie popkultury. Ale co z tego? ABBA, Giorgio Moroder, Bee Gees i wielu innych też odcisnęli piętno na kulturze, ale czy to oznacza, że należy za to ich cenić? Moim zdaniem, wręcz przeciwnie. To właśnie m.in. ci wymieni oraz Bowie przyczynili się do kształtu tej kultury, którą mamy obecnie, a którego formatu, przynajmniej ja, nie akceptuję.
Jego wpływu na innych artystów, w tym tych, których ja szanuję, też nie kwestionuję. Jest też wielu takich, którzy mają podobną opinię do mojej, co uwidoczniło się w kilku dyskusjach, w których brałem udział na facebooku dzień po śmierci Bowiego.
Oczywistym jest, że Bowie na tle całego tego łajna popkulturowego był kolorowym ptakiem, ale niestety, jak to kiedyś powiedział Andriej Tarkowski: „Kto żre gówno, ten gównem się staje”. Dla mnie nie ma znaczenia, kto w tym kulturowym bajzlu ma jakie motywy i inspiracje. To tak, jakbyśmy chcieli wskazywać w burdelu , że jedna prostytutka robi to tylko dla kasy, druga z pasji, a trzecia, by podnieść rangę sztuki kochania w środowisku alfonsów i wartościowali, która z nich ma większe znaczenie dla utrzymania zdrowia psychicznego wśród potrzebujących ich istnienia w mieście.
Autorem tych slow byl Mariusz Berowski, padly one podczas naszej rozmowy poprzez GG, przed wydaniem plyty jeszcze, ale po premierze video ostatniego.
Ja sie z nimi utożsamiam, wiec bez zrodla, jak slusznie ktos zauwazyl…
Rafał KOCHAN – mam piec plyt Bowiego. moze szesc. Dziwne, ale rozumiem Twoja argumantacje i co wiecej tez tak w duzym stopniu mysle. No i co? Dla Ciebie to byl tylko wyrafinowany blazen, w pozbawionym sensu sosie ze wszystkiego czemu sie przeciwstawiasz. Ja go podziwialem za to, ze On byl calkowicie inny niz ja, a jednak czulem ze to rodzina. Zaczalem sluchac Bowiego jakies 10 lat temu, wczesniej znalem tylko pojedyncze utwory. Powaznie!
Łukasz, nie wiem jak ty wyczytałeś „błazna” z moich słów. Nie chce mi się znów tego tłumaczyć. Przeczytaj jeszcze raz mój wpis z 14 stycznia o godz. 6:57.