Trochę odszczekuję, a trochę wyję

Po pierwsze, płyta Keitha Richardsa okazała się wcale nie taka słaba, jak przypuszczałem w jednym z poprzednich wpisów. Ba, skłaniam się ku wersji Davida Fricke, że najlepsza w solowej dyskografii. Po drugie, Warszawska Jesień zaczęła się ciekawiej niż to ostatnio bywało. Świetnym utworem Helmuta Lachenmanna z Hubertem Zemlerem jako solistą (rewelacyjnym – i nie piszę tego ze względu na słabość do nagrań Zemlera w Lado czy Bółcie), podobno niezłym koncercie Merzbowa (tu się opieram na głosach znajomych) i na pewno ważnym, choć może nie porywającym wykonaniu utworu La Monte Younga wczoraj w drukarni na Pradze (swoją drogą ta obsesja WJ związana z kompleksem na Mińskiej jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – chyba że zamiast utworów mamy śledzić odgłosy długich składów pociągów towarowych). A przede wszystkim z bliskim mi hasłem dynamistatyki (wyjaśniła je Dorota Szwarcman na swoim blogu), o tyle zgrabnym, że da się pod nie podciągnąć prawie wszystko. Płyta na dziś też będzie dynamistatyczna, ale z zupełnie innej beczki.

Napiszę kilka słów o Rattle That Lock Davida Gilmoura, bo chciałbym się już od tego albumu uwolnić. Z dobrych rzeczy, które mam do powiedzenia: wyswobodzony z myślenia o Pink Floyd (pożegnalny album już był) ostatni lider tej grupy ma czas na działalność solową i próbował tu zrobić coś innego. Próby te charakteryzują się tym, że stworzył całość nieco bardziej popową, produkcyjnie idealnie wypieszczoną (to w sumie też komplement – słuchanie nowego Richardsa to przy tym jak przejazd drogą szutrową), ale dość martwą. Próbuje funku, chanson, różnych piosenkowych konwencji, które zazwyczaj w pewnym momencie rozmontowuje, wchodząc solem gitary i własną partią wokalną. Dynamika to to, co chciał tu zrobić nowego. Statyka – to ciągle wracający styl późnych Floydów, a właściwie Floydów zdominowanych przez gitarzystę. Choćby się więc Gilmour nie wiem jak wychylił, za każdym razem wraca do zadanego punktu. Dla jednych będzie to miłe, dla innych dość jednak przykre, a dla niektórych nieznośne. Ja jestem gdzieś pośrodku – choć są tu i dla mnie trudne do zniesienia momenty. Kilka partii solowych trzeźwo myślący producent powinien z tego albumu po prostu wyciąć.

W najciekawszych momentach na płycie Gilmourowi wychodzi Chris Rea (Rattle That Lock), Sting (The Girl In the Yellow Dress – z partią Roberta Wyatta na kornecie i Colina Stetsona na saksofonie) i Peter Gabriel (Today). Najlepszy jest ten ostatni z mocną partią basu Guya Pratta, pewniaka w składzie, i aranżacjami orkiestrowymi Zbigniewa Preisnera, które wchodzą z funkowym groove’em w jakąś całkiem przyjemną grę. Ze skojarzeń jest jeszcze Leonard Cohen (Faces of Stone) i wreszcie Floydzi pełną gębą (In Any Tongue). Ten ostatni utwór z synem autora płyty, Gabrielem, na fortepianie. Teksty – przez brytyjską prasę niezbyt dobrze przyjmowane – oczywiście autorstwa żony artysty, Polly Samson. Teksty w sumie współgrają z nową estetyką okładkową słabnącego po śmierci Storma Thorgersona studia Hipgnosis. Znajdziemy je w komplecie w książeczce, a w wersji deluxe jeszcze księgę drugą Raju utraconego Miltona, która podobno służyła za inspirację. Gości jest więcej, ale ani Jools Holland i Roger Eno (fortepian), ani panowie Crosby i Nash (chórki) nie wnoszą tu jakiejś nowej jakości. W kontekście Wyatta i Stetsona – miło, że pracujący na wysokich budżetach muzycy dają zarobić starym komunistom i młodym wciąż eksperymentującym artystom.

Niech jednak plusy nie przesłonią wam minusów. Poza wymienionymi wyżej (poza Today mam jeszcze słabość do The Girl…) mamy tu utwory dość amorficzne, lejące się, niekiedy zwyczajnie słabe, po części (wstęp, zakończenie) instrumentalne, z And Then…, czyli kolejnym prezentem dla fanów Pink Floyd w finale i dźwiękami grilla lub kominka w ostatnich sekundach. Daje to całość chyba nawet bardziej satysfakcjonującą niż The Endless River, ale nie mniej nużącą przy kolejnych odsłuchach. I właśnie uciekając z tego salonu z kominkiem na bezdroża i wyboje Richardsa, uświadomiłem sobie, za co da się wciąż kochać tego ostatniego. Z wyciem odszczekuję.

DAVID GILMOUR Rattle That Lock, Columbia 2015, 5/10