Symfo-rock i symfo-rap
Bilans festiwalu w Opolu potwierdził, że najczęściej komentowane wydarzenie (opisywana tu i ówdzie bijatyka Donatana z menedżerem zwycięskiego Michała Szpaka) działy się za sceną. Najwyraźniej nie wszyscy wzgardzili tą akredytacją za 200 zł bez możliwości siadania na widowni. Ja jednak spożytkowałem weekend na słuchanie trzech orkiestrowych płyt. Czyli robiłem to, za czym z założenia raczej nie przepadam jako człowiek pamiętający bardzo różne rodzaje doświadczeń rock’n’rolla z filharmonią. Wbrew obiegowej opinii zaczynało się nieźle, dzięki płytom The Moody Blues oraz Deep Purple. Ci ostatni nagrali pionierską kompozycję Jona Lorda Concerto for Group and Orchestra, w której dużo było patosu, ale która pokazuje – stopniowo – jak potężny efekt może przynieść zespolenie brzmienia orkiestrowego i pracy orkiestry. W swoim życiu zawodowym dostałem jednak skrajnie odmienny przykład sytuacji, gdy Metallica na albumie S&M wykorzystuje orkiestrę jak protezę do realizacji przedsięwzięcia, którego banał zmroził nawet znanych mi fanów zespołu, choć zdarzały się jeszcze gorsze. A teraz – wyobraźcie sobie – pojawiły się trzy różne podejścia do tematu w ciągu kilku tygodni!
THE ROYAL PHILHARMONIC ORCHESTRA Pete Townshend’s Classic Quadrophenia, Deutsche Grammophon 2015, 8-9/10
Pierwsze to podwójny powrót do źródeł. Po pierwsze, album nagrany przez tę samą orkiestrę, co pionierski utwór Deep Purple. The Royal Philharmonic Orchestra, tym razem pod batutą Roberta Zieglera (referencje – pracował z Greenwoodem przy Aż poleje się krew), w aranżacji przygotowanej przez Rachel Fuller, partnerkę życiową i od dłuższego czasu także partnerkę artystyczną Pete’a Townshenda z The Who. Jest to z założenia kontrowersyjna próba podjęcia na nowo ogrywanego już filmowo, musicalowo i płytowo jednego z najważniejszych dzieł zespołu, czyli Quadrophenii (to ten drugi powrót). Historia modsa, chłopaka z klasy robotniczej, którego od rodziców różnią aspiracje, zainteresowania, podejście do używek, a przede wszystkim – możliwości. Całkiem aktualna w czasach prekariatu i dość emocjonująca historia, bez której moim zdaniem nie byłoby później The Wall Floydów. W wymiarze problemów emocjonalnych związanych z dorastaniem – w zasadzie historia ponadczasowa. To kolejne podejście do utworu, który – co potwierdza autobiografia Townshenda – drogo go kosztował. A zarazem część artystycznego testamentu, bo lider The Who zamierza przepisać na orkiestrę także inne swoje utwory.
Kontrowersje wzmaga fakt, że główną partię, czyli Jimmyego, śpiewa tu nie Roger Daltrey, tylko brytyjski tenor Alfie Boe, rówieśnik płyty. Boe pracuje jednak regularnie przy musicalach, a Quadrophenią – jak twierdzi – fascynowała go od dawna. I już pierwszy wokalny fragment potwierdza, że strona wokalna utworu nie będzie tak znowu odległa od oryginału. Inne kontrowersje ulatniają się jeszcze wcześniej – całą płyta była dziełem jednego z nielicznych rockmanów w historii, który rzeczywiście czuł dużą formę. Tematy, dialogi, operowanie dynamiką, prowadzenie narracji – wszystko to jest dokładnie w połowie drogi między rockowym concept albumem a operą. Townshend, który akceptował aranżacje Fuller (a właściwie – pracował razem z nią), wykorzystuje różnorodność wyjściowego materiału, w którym odnaleźć można wątki folkowe, gospelowe czy oczywiście rockowe, ale najlepiej radzi sobie tu z odmalowaniem załamania psychicznego głównego bohatera, potrafiąc znacznie lepiej niż Kamen z Metallicą wycisnąć potęgę dramatyzmu z partii orkiestry symfonicznej. Tutaj dochodzimy do wniosku – choćby przy utworze Doctor Jimmy czy w końcowych minutach płyty – że dostajemy nie wtórną, tylko pierwotną wersję. Że właściwie tak to miało być. Owszem, 30-40 procent repertuaru płyty to momenty dociskające do deski pedał emocji, co wydaje się zabiegiem bardzo niebezpiecznym, ale wśród pozostałej części znajdziemy – szczególnie w pierwszej części (mój ulubiony The Dirty Jobs) – partie bardziej subtelne, delikatniejsze, wzruszające.
Role drugoplanowe śpiewają Billy Idol (znany już z koncertowych wykonań), Phil Daniels (znany z filmu Quadrophenia) oraz sam Townshend, który jednak ograniczył się do „swojej” roli Ojca Chrzestnego – bohater Quadrophenii jest w końcu rozgoryczonym fanem The Who, musi się zwracać do kogoś kojarzącego się z tą grupą. Daltreya nie ma, ale moim zdaniem nie byłby w stanie dziś wyśpiewać tego, co Boe, szczególnie w finale albumu. Zwracam też uwagę na sens przedsięwzięcia, który Townshend wyjaśnia w ostatnich słowach trailera: że chodzi nie tylko o to, żeby to był dobrze przyjęty album (po niesklasyfikowaniu go w brytyjskim zestawieniu muzyki poważnej autor wpadł w złość), tylko żeby to był również utwór dobrze przyjmowany na żywo. A zatem przedłużenie działalności zespołu rockowego na warunkach podyktowanych przez jego lidera. Pojawienie się Boe jest sygnałem uniwersalności tej wersji, zapraszającym do kolejnych wykonań – może i u nas?
HEY W Filharmonii. Szczecin Unplugged, Kayax 2015, 7/10
Stremowana bardziej niż zwykle (sama o tym wspomina) Katarzyna Nosowska śpiewa ze swoim zespołem w swoim mieście, w nowym, nagradzanym (słusznie) budynku filharmonii, z częścią jej orkiestry. Łącznie 20 osób na scenie. Jak to często bywa w wypadku unplugged – w aranżacjach jest więc więcej, a nie mniej. Z całą pewnością jednak inaczej, za co odpowiada Marcin Macuk (tu bez zaskoczeń). Do wykonania nowych wersji piosenek – ze zdecydowaną przewagą tych z ostatnich 10 lat – zatrudnił orkiestrową sekcję dętą, harfistkę i perkusistów. Skład ten uzupełniają goście specjalni, m.in. Dominik Trębski i Tomasz Duda. Nie ma tu więc potężnych aranżacji smyczkowych. Rzecz opiera się w większej mierze na akustycznych gitarach, mandolinach, jest sitar Tomasza „Ragaboya” Osieckiego. Ale nawet z siły uderzeniowej powstałej po zebraniu tych instrumentów zespół korzysta w sposób bardzo oszczędny. Piosenki Heya z ostatnich lat trudno było zepsuć, nawet gdyby z nimi postępować mniej delikatnie. Z drugiej strony – ta grupa nie bardzo musi komukolwiek cokolwiek udowadniać.
Trudno oczywiście ten album zestawiać z poprzednią płytą, nie jest to ani zestaw zaaranżowany na orkiestrę symfoniczną, ani duża spójna całość, tylko zestaw przebojów. Ale dowód tego, że grupa Hey ciągle nie znudziła się tym, co robi. Poza tym mamy koncert i reakcje publiczności. To, co mnie jednak ujęło, to prostota i trafność pomysłu ściągnięcia akurat zespołu Hey do Filharmonii Szczecińskiej. Biorąc pod uwagę fakt, że jednym z występów otwarcia był tu Steve Vai – co miałem okazję krytykować – mamy zasadniczo duży postęp w dziedzinie przybliżaniu filharmonicznych wnętrz niepoważnej publiczności.
JIMEK / NOSPR / MIUOSH 2015, Dinks/Fandango/NOSPR 2015, CD+DVD 7/10
No dobra. Prawdziwie kontrowersyjny przypadek to dopiero to. Wczoraj członkowie jednej z grup dyskusyjnych na FB podniecali się tym, że Artur Rojek „bez cenzury” poszedł w Opolu. To nic w zestawieniu z tym, na co poszedł NOSPR, współorganizując przedsięwzięcie łączące siły katowickiego rapera i producenta Miuosha, aranżera i kompozytora Radzimira Dębskiego (vel Jimka) oraz Narodowej Symfonicznej Orkiestry Polskiego Radia. Nasłuchuję więc w Więcej niż możesz i słyszę: I znam ciebie, nieważne co ode mnie, to chujnia, / A ja gram co weekend, bez świąt. / Już mnie nie wkurwiasz, idę po swoje na raty, / W czasie gdy reszta osiedla znów przepija wypłaty. Zatem teksty są jeden do jednego. A potem znajome: Zróbcie wielki hałas dla Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia!. OK, to może niecodzienna liryka w takim miejscu, ale muszę przyznać, że zacząłem żałować, że mnie na tym koncercie nie było. Zawsze to poza tym lepsze niż tegoroczne opolskie Łapki w górę!
Jimek nie należy do moich bohaterów, ale jest dobrym rzemieślnikiem jako aranżer i trzeba przyznać, że pracowitości też mu nie brakuje. Bo choć próbowałem się na różne sposoby czepiać tego, co tu zrobił, jest trudno. Owszem, poza introdukcją w postaci jego autorskiej kompozycji Crux mamy tutaj rzeczy raczej lekkie, łatwe i przyjemne, ale sposób, w jaki wymyślił całość (z dwoma perkusistami, m.in. grającym również na koncercie Heya Wojtkiem Soburą – to słuszna droga, orkiestrowa perkusja to jednak zupełnie inne brzmienie), jest w zasadzie bez zarzutu. Poza tym lekkość, z jaką wplata tu motywy ze znajomych soulowych sampli, imponuje. A o pracowitości świadczy to, co zrobił w ciągu bodaj kilku dni przed marcowym występem w NOSPR-ze – tutaj znajdziecie efekt i mam wrażenie, że rozpoznawanie klasyki hip-hopu w motywach orkiestrowych może tu sprawić przyjemność prawie każdemu. Przynajmniej za pierwszym razem. Prawdę mówiąc Jimek ma w tym medleyu zagranicznych staroci szansę pokazać więcej niż w programie zrealizowanym z Miuoshem – przede wszystkim, jeśli chodzi o granie rytmiczne i barwowe, bo wiele spośród klasycznych rapowych kompozycji nie ma łatwego przełożenia na orkiestrową frazę melodyczną.
Można to wszystko, owszem, krytykować. Można się doszukiwać prostoty rozwiązań, a nawet utyskiwać na wulgaryzmy w świętym gmachu filharmonii. Ale ja tu słyszę przede wszystkim dobrze zrealizowane zadanie, z przyzwoitą realizacją nagraniową (w paru miejscach nie słychać wokali, ale to raczej kwestia artykulacji samych raperów) i pionierskość, która jest efektem ubocznym polskiej gmachomanii (podobnie zresztą jak w wypadku koncertu Heya). Ale gdyby jeszcze tych nawiązań do tradycji śląskiego rapu było więcej… W każdym razie Joka z wrzutką z Kalibra w Reprezent przemawia do mnie pokoleniowo – tym bardziej, że rzecz się dzieje niedaleko od kalibrowego osiedla, o ile dobrze kojarzę. No i psycho-rap zmienia się w ten sposób w symfo-rap. Wyszło z tego naprawdę ciekawe przedsięwzięcie z dużymi walorami edukacyjnymi, które sprowadziło trochę nowej publiczności do sali filharmonicznej i z pewnością ma w sobie więcej misji niż tegoroczne Opole.
Dziś będę miał przyjemność porozmawiać o niebezpiecznych związkach orkiestr i muzyki popularnej w radiowej Dwójce z kompetentnymi bardzo gośćmi o 18.00 w programie „O wszystkim z kulturą”. I o ile byłem w nastroju bojowym, pamiętając kilka niedawnych słabych realizacji orkiestrowych, także tych polskich, trochę, muszę powiedzieć, wytrąciły mi argumenty z ręki te trzy nowe płyty. Okazuje się, że orkiestrowe narzędzia – co najprzyjemniejsze w tym wszystkim – mimo nadużywania przez lata, nie zestarzały się od tych pierwszych prób Deep Pruple.
Komentarze
9 czerwca nakładem Cuneiform Records ukazał się album Michaela Gibbsa & the NDR Bigband, który bardzo ciekawie wypada w zestawieniu z powyższymi tytułami: https://cuneiformrecords.bandcamp.com/album/in-my-view
Co do reszty (The Moody Blues, Deep Purple) to jednak zabrakło mi bardzo ważnej pozycji, a mianowicie płyty „Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra” (1972) zespołu Procol Harum. Dorzuciłbym też oczywiście „Atom Heart Mother” Pink Floyd.
W kontekście Polski mamy sporo miernych czy wręcz odrzucających przykładów łączenia orkiestry ze składem muzyków rockowych: IRA (1994), Dżem (1998), Budka Suflera (1998), „Perfect symfonicznie” (2001), Lady Pank (2008), Coma też nagrywała z orkiestrą i to z marnym skutkiem, i wielu innych.
Dziękuję! Oczywiście, było tego o wiele więcej – dość przypomnieć „Caravan & The New Symphonia” czy płyty Ricka Wakemana. Chciałem tylko zasygnalizować te pierwsze.
Tak, rzeczywiscie niebezpieczne sa zwiazki muzyki popularnej z orkiestrami i znacznie latwiej znalezc przyklady negatywne niz pozytywne. Mam wrazenie, ze bardzo dlugo wspolpraca muzykow rockowych z orkiestrami traktowana byla przez tych pierwszych jako swego rodzaju nobilitacja, sposob na podniesienie statusu wlasnej tworczosci (reprezentujacej – w domysle – kulture nizsza) poprzez umiejscowienie jej w kontekscie filharmonii, orkiestry symfonicznej, muzyki klasycznej (reprezentujacej – znowu w domysle – swiat kultury wysokiej). Taka postawa oczywiscie wynika/la zazwyczaj albo z ogromnych kompleksow, albo z jeszcze wiekszych pretensji do bycia artysta szanowanym poza swiatem muzyki popularnej (albo i jedno i drugie). W pozostalych przypadkach to po prostu czysto merkantylna potrzeba sprzedania – jeszcze raz – kolejnej wersji tych samych starych przebojow (vide Sting, czy Gabriel – czekam na ich wersje starych przebojow na ukelele) … Co by zreszta nie mowic, przelozenie tworczosci rockowej na jezyk, ktorym posluguje sie orkiestra wymaga po pierwsze, dobrego zrozumienia obu idiomow, a po drugie- naprawde duzych umiejetnosci aranzacyjnych. Przychodza mi do glowy dwa pozytywne przyklady wspolpracy wykonawcow rockowych z orkiestra- i rownoczesnie dwa przyklady swietnej roboty aranzacyjnej. Pierwszy przyklad to Antony and the Johnsons, plyta „Cut the World” z aranzacjami Nico Muhly (to klasa sama w sobie, wiadomo!); coz za kapitalne wykonanie utworu tytulowego, ilez niebanalnych nawiazan np. do muzyki Mahlera czu Parta … Drugi to John Grant i plyta nagrana z towarzyszeniem BBC Philharmonic Orchestra, tu za aranzacje odpowiadala Fiona Brice (swietnie wypada zwlaszcza zderzenie elektroniki z brzmieniem orkiestry w utworach z plyty „Pale Green Ghosts”).
A swoja droga ciekawe, ze chyba najwiecej plyt z orkiestrami nagraly zespoly hard rockowe/heavymetalowe, lacznie z kuriozami typu Kiss, czy Meat Loaf …
Muszę tego Townshenda posłuchać. Zaskoczony jestem tak dobrą opinią. Cieszę się też, że eksperyment Jona Lorda został tu doceniony, bo choć jako całość jest raczej ciekawostką, to faktycznie było w tym coś interesującego i jakiś potencjał był tam słyszalny. Nie wiem jednak, czy nie wolę jego solowej „Sarabande”. Uważam też, że orkiestrowy powrót Purpli w 1999 wypadł lepiej nawet niż wersja pierwotna, a ich własne utwory wzbogacone o orkiestrę zabrzmiały wtedy zaskakująco daleko od taniej symfoniczno-rockowej przaśności. Oczywiście, jeśli ktoś ich w ogóle toleruje.
Zgadzam się z pierwszym komentarzem, że brakuje tu płyty Procol Harum, bo to być może najlepsza i najbardziej „akuratna” współpraca prog rocka z orkiestrą i chyba najlepsza ich płyta w ogóle.
Mino, że Floydów lubię bardzo, to AHM nigdy mnie nie przekonywało.
Co do „zrozumienia obu idiomów”, to o jeszcze jednej rzeczy trzeba powiedzieć. Otóż Jon Lord swoich symfonicznych prób nigdy nie traktował przesadnie poważnie i zdawał sobie sprawę z wielu ograniczeń. Były to raczej namiastki godzenia ze sobą pewnych rzeczy niż wiekopomne dzieła o potencjalnie gigantycznym znaczeniu. Z pewnością miał do nich bardzo osobisty stosunek, lecz nigdy ich nie przeceniał. Jak sam mówił, jedyny rockowy grajek, który naprawdę robił to naprawdę dobrze i miał do tego kompetencje to Frank Zappa i tylko jego rockowo-symfoniczne mariaże można traktować w pełni serio. Resztę (w tym twórczość samego Lorda) jedynie w kategoriach zabawy.
Słuszne uwagi w obu powyższych opiniach. Mam wrażenie, że ostatnio orkiestry i dyrygenci dużo lepiej sobie dają radę z repertuarem z takich okolic, o czym świadczy zarówno album Townshenda, jak i płyta NOSPR-u. To, co było domeną pojedynczych zespołów (Ensemble Modern w wypadku Zappy na przykład), teraz staje się powszechniejsze, kanon się poszerza, a postaci takie jak Nico Muhly z jego przeróbkami tematów folkowych w utworach współczesnych to przykład stopniowego zabudowywania przestrzeni pomiędzy jednym a drugim światem.