Lata 80. jako najdłuższy serial świata
Jeśli seriale oglądacie, to być może już zauważyliście, że niedawna moda na lata 80. zostawiła w wielu z nich ślady. „The Americans” („Zawód: Amerykanin”) o radzieckich szpiegach, wpisujący się w zimnowojenne nastroje, bezwzględnie eksploatuje przy tej okazji klimat epoki i robi to w sposób inteligentniejszy, niż można by się spodziewać w telewizji. Jest za to plakat The Human League – z dzisiejszego punktu widzenia nawet zaskakujący, wtedy rzecz banalna – nad łóżkiem jednej z nastoletnich bohaterek. Jest odcinek z przyjemnie wracającym motywem Yaz – aż zacząłem złorzeczyć, że to przecież stare dobre Yazoo, nie pamiętając, że w Ameryce duet miał przecież prawne problemy i musiał zmienić na tamten rynek nazwę. Jest wreszcie kolejny epizod – z leitmotivem z A Flock of Seagulls, których musiałem przypomnieć nawet swojej żonie, chociaż powinna lata 80. pamiętać tak samo dobrze. Do tego pojawił się brytyjski serial „Fortitude”, gdzie lata 80. pojawiają się w sposób bardziej dyskretny, ale równie ważny.
Akcja tego ostatniego, thrillera niepokojąco zmierzającego w kierunku „Archiwum X”, rozgrywa się gdzieś w okolicach Spitsbergenu. Fikcyjne Fortitude jest miejscem odludnym i momentami przerażającym, co nieźle podkreśla niebanalna muzyka – podniosłe Wildbirds & Peacedrums w czołówce, a dalej mocne, zaszumione ściany dźwięku Bena Frosta. Lata 80. przywożą ze sobą sami mieszkańcy tego miejsca – mieszanina wyrzutków, myśliwych i specjalistów na kontraktach. Jest tu jedna knajpa, do której przyjeżdża w pewnym momencie didżej, żeby porozumieć się z międzynarodową publicznością łatwo zrozumiałym i szeroko akceptowanym językiem „ejtisów”. A jeden z głównych bohaterów, nauczyciel o wyglądzie psychopaty, ma jedną wielką pasję: zbiera winyle z muzyką z lat 80.
Trochę się pewnie zestarzałem i trudno mi się pogodzić z tym, że okres mojej inicjacji muzycznej stał się już prehistorią, którą można ogrywać jako motyw kulturowy. Ale z drugiej strony – fascynujące jest dla mnie to, że z biegiem czasu robi się tego typu motywów więcej, a nie mniej. I że uniwersalność ery syntezatorowego romantyzmu sprawia, że dekada ma niewyczerpany – jak się wydaje – potencjał.
Myślałem o tym również, słuchając płyty, która ukazuje się za kilka dni – „Culture of Volume” East India Youth, czyli Williama Doyle’a. Trochę brytyjski odpowiednik Tima Heckera, a trochę – Daniela Lopatina. Lepszy jako ten pierwszy, w statycznych sytuacjach, gdy kontroluje potężną tkankę dźwiękową (finał „Manner of Words”), albo bawi się brzmieniem („The Juddering”), słabszy, gdy tylko zacznie śpiewać i wychodzić w kierunku piosenki – bo natychmiast pojawiające się nawiązania do lat 80. trochę banalizują tę twórczość. Jest w niej coś dziwnego i wymykającego się klasyfikacjom, a z drugiej strony – mam wrażenie, że to głównie efekt obijania się między ładnym i gładkim śpiewaniem (chwilami wygląda mi ta płyta również na pochwałę linii Johna Granta – vide „End Result”) a trochę trudniejszym i bardziej chropawym graniem.
Pozbawiony jestem podobnych wątpliwości w sprawie albumu „Carter Tutti Plays Chris & Cosey” (Conspiracy International 2015), gdzie tytułowy duet gra utwory drugiego tytułowego duetu. Czyli Carter Tutti prezentują nowe, przygotowane z myślą o koncertach (grali na Unsoundzie) wersje swoich utworów z lat 80. i 90. Nie jestem krytyczny wobec wszystkiego, co dziś robią byli członkowie Throbbing Gristle (podoba mi się ich współpraca z Nikiem Voidem z Factory Floor), ale ten album jest w najlepszym razie niepotrzebny. W najgorszym – nieznośny. Bardzo podobne wersje starych nagrań, nagrane w monotonnym zestawie brzmień i beznamiętnej rytmice kojarzącej się z lekko odświeżonym new beatem, przelewają się tu jak tapeta bez wyrazu. Choć wypełniają jedną misję: chce mi się po tym posłuchać jakiejkolwiek muzyki z epoki.
Lepiej już brzmi płyta zreformowanego duetu Blancmange „Semi Detached”, którą wydała właśnie firma Cherry Red. Jest tu lekkość rytmiczna lat 80., momentami styl tej grupy zazębiał się z Talking Heads, kiedy indziej z Dead or Alive. I dalej to słychać. Partie syntezatorowe Stephena Luscombe (co ciekawe w kontekście jednego z poprzednich wykonawców – przez chwilę działał też pod szyldem West India Company) wydają mi się dziś jednak dość prostackie, a głos Neila Arthura mocno się zestarzał. Nie ma tu tej klasy kompozycji co w latach 80., ale z drugiej strony – czy byli to pierwszoligowi wykonawcy epoki? Poza tym momenty („Deep in the Mine”) da się z tego wyłuskać. A sama jakość dźwięku na nowej płycie przewyższa to, co słychać w starych nagraniach, w końcu tamta epoka nie wszystkich rozpieszczała warunkami studyjnymi.
Co nie zmienia faktu, że nieodwołalnie nastawiłem się dziś na to, żeby koniecznie posłuchać dziś czegoś z epoki. Najlepiej A Flock of Seagulls. Bo same lata 80. wydają się z dzisiejszej perspektywy idealnym serialem – spójnym stylistycznie, pełnym kolorowych postaci, wzlotów i upadków, a zarazem takim, który nigdy się nie kończy.
EAST INDIA YOUTH Culture of Volume, XL Recordings 2015, 6/10
CARTER TUTTI Plays Chris & Cosey, Conspiracy Intrnational 2015, 5/10
BLANCMANGE Semi Detached, Chery Red 2015, 6/10