Zęby proroka
Do snów o zębach moja babcia odnosiła się ze szczególną bojaźnią. Miały oznaczać rychłą utratę kogoś bliskiego, albo przynajmniej własną chorobę. Dwa pokolenia dystansu sprawiły, że sam uznaję sny o zębach (wypadaniu, usuwaniu lub bólu) już tylko za zapowiedź rychłej wizyty u dentysty, ale cień niepokoju pojawia się, ilekroć wraca myśl o starym przesądzie. Jeśli chodzi o zęby, Michael Gira też ma do nich chyba lekko fetyszystyczny stosunek – pisałem już w papierowej „Polityce”, że podobno na okładce nowej płyty po raz kolejny wykorzystał własne uzębienie. Podobnie jak na debiucie. Można więc uznać, że klamrą – lub nawet szczęką – zamknął karierę swojej grupy. A jednocześnie zasiał we mnie niepokój. Nie potrafię tej płyty słuchać inaczej niż tylko z lękiem i nie potrafię w niej widzieć czegoś innego niż apokaliptycznej opowieści o rozkładzie, końcu świata.
Swans w tym momencie mogliby więc spokojnie wystąpić na Unsoundzie jako główna gwiazda (nb. czy sprawdzaliście już tę konkurencyjną imprezę?) – tyle że wystąpili już jako główna gwiazda Off Festivalu, doprowadzając widzów, oczekujących na swój występ artystów i obsługę do ciekawej i dość krańcowej sytuacji pt. „Czy oni zamierzają tak grać w nieskończoność?”. Bo nie wszyscy wiedzieli, ile trwają najdłuższe kompozycje z „The Seer”, jeszcze wtedy niewydanej nowej płyty zespołu. Sam myślałem, że po prostu zespół wydłuża je w nieskończoność tylko na żywo. W rzeczywistości okazało się, że album jest tak ekstremalny, jak to bywało w latach 80. – albo i bardziej. To w ogóle album mierzony po staremu – bez kompromisów, projektowany jako całość, nie da się go przeskipować wyławiając „hooki” i motywy, a choć minimalistyczny w formie, przynosi mnóstwo szczegółów, dla których warto słuchać bardzo głośno. Odpada więc odbiór tramwajowy. Poza tym to płyta przytłaczająca nastrojem, która szczęśliwych zdołuje, a zdołowanych pogrąży. Pogrążeni w ogóle powinni się od niej trzymać z daleka. No i jeszcze trwa bite dwie godziny, więc znaleźć czas na to, żeby przesłuchać ją ciurkiem, to spore wyzwanie.
Ogólnie zespół, który (nie od razu, była płyta sprzed trzech lat, nieco gorsza) ma 30 lat i reaktywuje się po dłuższej przerwie, a potem nagrywa album na poziomie najlepszych płyt, które ma w dorobku – to już samo w sobie zjawisko warte odnotowania. Więc wprawdzie rzadko wracam tu jeszcze do opisywanych już nowości po tak długim czasie, ale w tym wypadku muszę. Przyszedł w końcu fizyczny nośnik, nie muszę już podsłuchiwać streamów i empetrójek, i mogę spokojnie dać się przekonać, że materiał, który Gira stworzył za pieniądze ze społecznej zbiórki (tę prowadził, sprzedając ludziom wcześniej album koncertowy), jest jeszcze lepszy niż myślałem.
Zgadzam się z Piotrkiem Lewandowskim, który o płycie pisał jako swego rodzaju syntezie działalności Swans w nowym PopUpie. Z małym protokołem rozbieżności w postaci okładki, która bardzo mi się podoba – zarówno jako pewna klamra (o czym już wspominałem), jak i oddanie wciąż pełnego agresji i mocy ducha Swans. Są momenty, gdy w jednym nagraniu Swans truchtem zaliczają poszczególne bazy swojej wcześniejszej działalności – z minimalistycznym nowofalowym łomotem, folkiem, pierwotną krzykliwością No Wave („Mother of the World”). Interesujące są też chwile, gdy kompozycję Swans budują na tworzonym z brzmień żywych instrumentów dronie („A Piece of the Sky”) – takim, który z powodzeniem moglibyśmy usłyszeć na jednym z unsoundowych występów, tyle że pewnie bez takiego rockowego rozwiązania akcji, jakie mamy tutaj. Są wreszcie momenty monumentalne, wielkie i bezczasowe, w postaci olbrzymich rozmiarów kompozycji „The Apostate” czy „The Seer”. W przeciwieństwie do postrockowej konkurencji, która też w podobne rejony lubi się zapędzać, Swans ma w sobie w takich momentach fizyczność, brutalność robotniczego kolektywu, który wykonuje polecenia szalonego lidera. Dyscyplina zespołowego grania jest czymś niezwykle ważnym, co docenia się tym bardziej, im dłużej słuchamy „The Seer”.
W tej chwili jestem na etapie odkrywania tej płyty po raz drugi, bo w winylowym wydaniu ma kompletnie zmienioną kolejność utworów – finałem jest tu „The Seer” i „The Seer Returns”, układ poprzednich utworów też jest mocno zmieniony. Sam nie wiem, czy ocenić to wyżej niż edycję mp3/CD. W każdym razie rzecz balansuje między 9 a 10/10. I prawdę mówiąc boję się, że ciąży w kierunku tej drugiej oceny, bo przecież – jak głoszą słowa niedawno wygłoszonego w komentarzach proroctwa – „musisz dać kilku kolejnym premierom 10/10”. 😉 A kolejne wielkie premiery (FlyLo, GY!BE, Tame Impala) się posypały i gonią… Z drugiej strony – już bez żartów, to jest płyta, do której będzie się wracać za rok, dwa, za dziesięć lat. Duża rzecz – prosta sprawa. Na pewno prostsza niż te zęby Giry.
SWANS „The Seer”
Young God 2012
9/10
Trzeba posłuchać: „Lunacy…”, „Mother…”, „Avatar”, „The Apostate”.
Komentarze
Mi też okładka nie podeszła. Ani kolorystycznie, ani koncepcyjnie. W debiutowej ciemności wyłania się tajemnicza szczęka, osadzona w bliżej nieznanej gębie (pysku?), która zdradza prawdopodobnie jakąś chorobę dziąseł i podniebienia. Na najnowszej okładce widać już szczękę z jej właścicielem. GIRA pokazuje nam prawdziwą twarz? Jeśli tak, wolę ten etap, gdy on sam siebie jeszcze nie znał i potrafił czerpać z tego siły witalne, w prostocie, sile, młodzieńczej energii, buncie. Współczesny GIRA już tego nie ma. Być może poznał bliżej siebie, ale uszła już z niego wola walki, sprzeciwu. Nie chcę się mu nawet o tym krzyczeć, szeptać, melodeklamować. Czuć zniechęcenie… Czuć smutek zbitego psa, chorego, na wpół ślepego, bez wiary w moc tego, kim przez te wszystkie lata stał się w drodze ewolucji. Czy tak przeraziło go własne wnętrze? A może doświadczył tego, że jego nieokiełznany bunt wobec świata poszedł na marne? Nie zgodzę się, że ta płyta zdradza eschatologię. Ta płyta zdradza porażkę bohatera z jej okładki. Ta płyta zdradza wygaśniecie atawistycznych namiętności, męskości i wszelkich procesów autodestrukcyjnych, które tak bardzo podtrzymywały GIRĘ przy życiu, wtedy, gdy to życie było dla niego udręką. W tej muzyce nawet nie ma tęsknoty za latami ubiegłymi, nawet jeśli sięga GIRA do środków dźwiękowej ekspresji, z których niegdyś zasłynął. Rodzi się pytanie zatem, po co powrócił do tamtych lat? Bo ta płyta, jak żadna inna SWANS jest apoteozą introwertyzmu i dialogu z samym sobą, nawet jeśli słów tu pada niewiele. Nie jest to płyta na miarę pierwszego okresu SWANS, ale jest ważna. również dla fanów tego zespołu. Ta płyta w smutny sposób przypomina o przemijaniu, porażce, walce i upadku ideałów. Ta płyta jest manifestem rezygnacji i poddania się.. Co z tego, że wiele jej fragmentów posiada transowy, pozornie witalny charakter. Ja inaczej pojmuje witalność SWANS. Witalność SWANS była w takich dziełach, jak „Blackout”, „Half life” czy ‚Blind Love”. Tutaj jest maskowanie impotencji twórczej i zgorzknienie, które zatruwa odbiór. Mam nadzieję, że ta płyta odpowie liderowi SWANS w jakim punkcie się znajduje i czy warto obnażać kolejne szczegóły swojej twarzy przed publicznością. Lepiej, by GIRA pozostał wciaż zagadką dla siebie i innych .
Okładka, jak i płyta bardzo mi się podobają. O szczęce nie wiedziałem, a dzięki temu jeszcze zyskuje w moich oczach.
Co do płyty, to mam wrażenie, że nie tylko jest podsumowaniem starego Swans, ale też czymś zupełnie nowym. Wydaje mi się, że Gira nigdy nie czuł się tak wolny, nieograniczony, nieskrępowany przy komponowaniu – czuję to w tych utworach.
Dla mnie zdecydowanie 10/10, przede wszystkim po występie na OFFie. A poprzednia płyta zyskuje w edycji dwupłytowej, na której znalazł się ok. min moloch, który na swój sposób zapowiada epickość the Seer.
THE SEER—pare uwag amatora
_________________________________
Tak, sluchalem( w koncu sierpnia) z wielkimi oporami album „The Seer”(Young God/Border), SWANS. To juz 30 lat od startu. Swans,niczym pancernik zaladowany pociskami industrial, metal, goth i free jazz. Chyba gdzies tam w 2010 byl grupy comeback z Michaelem Gira jako jedynym oryginalnym czlonkiem grupy. Depresyjne country to byl jego wklad w nastepne lata Swans.
Na drugim albumie po comebacku wyglada na to, ze kopia tunele miedzy niemieckimi betonowymi bunkrami (ten „wilk”, jakby do przyszlego „wolfschanze”) a smierdzacymi spelunami z Teksasu az po pokryta cieniami kraina marzen jakie niegdys odkrywal Miles Davis w „Bitches brew”
Co gorzej, wiele kompozycji M.Giro cierpi na elefantiasis. tytulowy utwor, 32.minutowy, przestaje byc intersujacy juz po jakims kwadransie. Nic sie nie dzieje ciekawego na prawie 2.godzinnym albumie. Ale jest to album konsekwentny i bardzo fizycznie muzyczny ( Glen Branca -symfonie, rzeki dronowe, Jarboe&Karen O) Ten monotonny glos dronowy M.Gira moze draznic czasami. Jest tez niespodzianka: Mercury Rev (lubilem niegdys ich) – Grasshopper na klarnecie, Jane Scarpantonis na cello (chyba jest wszedzie- od Springsteena po 10.000 Maniacs). Oj, zapomnialbym o Billu Rieflinie z Ministry/REM na pianinie i organach. Lista gosci jest duza.
Eksperymentalny postrock, ok. Ale czy musial Mr Gira az 2 godziny…
Moj ulubiony utwor: „The Seer Returns” oraz uspokojajaca ballada w wykonaniu Karen O
czyli „Song for a warrior”.
Pozdrawiam i czekam na recenzje z nowego Neila Younga,
ozzy
Recenzja kompletna. Płyta -dla mnie 10. pełna. Zniewalająco totalna wizja i jej egzekucja. Najlepsze jest to, że przy każdym podejściu odkrywają się nowe warstwy, fragmenty, ba, utwory całe się pokazują (np Song for a Warrior – kiedyś irytująca, teraz na repeatcie). Ciekawe jest też jak te wcielenia Swans z różnych epok i okresów twórczych się przenikają i łączą, praktycznie bezszwowo. Chyba faktycznie pierwsza płyta od dość dawna z długa datą przydatności.
czekałam na godniejszą recenzję „the seer” twojego pióra – dzięki wielkie. dzisiaj, tak duże zespoły, z takim bagażem i powrotem po latach rzadko nagrywają tak bardzo niewygodny album dla słuchacza. mam na myśli konstruktywną i absolutnie pochłaniającą niewygodę, wciąż podchodzę do „seer”, mimo iluś tam odsłuchach wciąż wgryzam się w ten album.
Proszę przeczytać również bardzo dobrą recenzję płyty „The Seer” – pt. „Dies Gira”
– http://www.iolecko.com/artykul/1301/Dies-Gira.html
Witam,
zwolennikom „The Seer” polecam wydanie z koncertowym DVD…. Prawie jak na OFFie 🙂
Dla mnie to pierwszy kontakt z Girą. Muzycznie – CIOS. A jeśli chodzi o klimat, może to zabrzmi banalnie, ale dla mnie w każdym z tych utworów pobrzmiewa prosta prawda, że na końcu czeka nas śmierć i nic nie trwa wiecznie, wszystko się zmienia… W tym „hałasie” odnajduję spokój i dystans do siebie i świata.
Dla mnie też 10/1O. Wielka Rzecz.
Pozdrawiam serdecznie.
Po głowie chodzi mi wiele podwórkowych określeń (z mieszanki wściekłości i zachwytu), ale spróbuję cenzuralnie.
Gdy się zabierałem do przesłuchania albumu, spodziewałem się dobrego materiału, który na kolana powaliłby mnie dopiero na żywo. Szybko stwierdziłem, że tak, chciałbym być na koncercie, tuż pod sceną, w środku tego wszystkiego, ale – ten materiał wciąga mnie już teraz. I rozsierdza tak, jak tylko Gira potrafi. Tam, gdzie inny twórca już by odpuścił, zlitował się nad słuchaczem, tam Gira uparcie robi swoje, ciągnie motywy prawie w nieskończoność i dodaje to, czego inni by nie dodali. Unika prostych, oczywistych rozwiązań i próbuje zamęczyć mnie brakiem przewidywalności. Po raz kolejny wielki środkowy palec w stronę tych, którzy uważają, że coś się robi tak, a nie inaczej. Gira zrealizuje swój szalony pomysł, a w końcowym dziele, pomimo zlekceważenia całej skarbnicy „dobrych” schematów, będzie się wszystko zgadzać. Nie wiem, którędy jego myśli podążają. Nie rozumiem go. I uwielbiam.
Dobra, pieprznąłem pean.
Zmieniona kolejność na winylu jest chyba tylko efektem tego, że trzeba było te długaśne kompozycje jakoś sensownie upchać na kolejnych stronach trzech płyt, więc jest to raczej kolejność „niewłaściwa”. Zresztą sam Gira mówił w wywiadach, że najlepiej się tego będzie słuchało w wersji cyfrowej.
@ ozzy
O utworze tytułowym Gira w wywiadach mówił, że na koncertach może osiągać nawet 50 minut. Mnie, żeby się do takiego podejścia przyzwyczaić, wystarczyło raz wysłuchać na żywo „No Words / No Thoughts”. Myślę, że tą muzyką jest tak: albo dasz się zahipnotyzować, albo nici z przyjemności.
Strasznie lubię muzykę takich mało znanych twórców… Często ma ona coś w sobie czego nie mają oklepane kawałki puszczane na okrągło w radiach…