Bananów, wolności, syntezatorów
I wiadomo czego jeszcze, wystarczy spojrzeć na okładki. Francis Bebey był twórcą o podejściu stanowczo patriarchalnym. No dobra, nie wiadomo, czy do końca serio, ale ze śmiertelną powagą melodeklamuje taki oto fragment: „Nie znacie Susany? To moja żona, odkąd pobraliśmy się 17 lat temu. Wcześniej była taka miła – prosiłem: Susana, przynieś mi wody!, a ona już niosła wodę do picia, czystą, dobrą. Była posłuszna. Susana była wcześniej bardzo dobrą żoną. Wszystko się zmieniło w ostatnich dniach, odkąd ci przybysze sprowadzili tu sytuację kobiet. Okazało się, że swoje kobiety umieścili w biurach, pozwalając im wydawać rozkazy mężczyznom. Aj, słyszeliście o czymś takim? I teraz wszystkie kobiety w naszym kraju mówią tylko o sytuacji kobiet. A Susana, gdy ją proszę o wodę, każe mi iść samemu. Nie słucha mnie, mówi tylko o sytuacji kobiet i muszę powiedzieć, że sytuacja mężczyzn w moim wypadku stała się godna pożałowania”. Poza tą dziedziną życia Bebey był bardzo nowoczesnym Afrykańczykiem. gruntownie wykształcony we Francji i w USA, pracował jako dziennikarz, przez lata zatrudniała go UNESCO, śpiewał też i nagrywał płyty, pomagał w karierze na Zachodzie Manu Dibango… no i używał syntezatorów. Pomyślcie: afrykański Kraftwerk. Albo przynajmniej Marek Biliński z Afryki.
Jeśli czytacie, to pewnie nie macie nic przeciwko Bilińskiemu, lubicie Kraftwerk lub chcecie wiedzieć, czy rzeczywiście podzielam poglądy Bebeya. Czytelników i czytelniczki mających na uwadze to ostatnie od razu uspokoję – nie. Mogą tutaj zakończyć lekturę, chyba że przy okazji zaintrygowała ich opowieść o muzyce. Jeśli tak, to miło jest mi ich powitać w dalszej części historii – zapewniam, że rzecz jest ciekawa. Między 1975 a 1982 rokiem elektronika była w muzyce rozrywkowej ciągle jeszcze nowością. „Autobahn” Kraftwerku ukazało się w roku 1974, a Niemcy byli w awangardzie. Kamerun, skąd pochodził Bebey – już wtedy nie najmłodszy, miał 46 lat gdy zaczynał przygodę z syntezatorami – z pewnością nie. Ale on sam na pewno słuchał Kraftwerk, o czym świadczą choćby wokale nieco przypominające elektroniczne jodłowanie Floriana Schneidera („Divorce Pygmee”).
Poza tym Bebey żył, co jasne, afrykańską tradycją, więc największą zaletą jego muzyki jest do dziś połączenie prostego automatu perkusyjnego z fabrycznie zaaranżowanymi rytmami (które można było zwalniać i przyspieszać), instrumentów perkusyjnych, błądzącego po afrykańsku basu i bardzo melodyjnego wykorzystania syntezatora – folktronica to mało, to była pod wieloma względami elektroniczna muzyka ludowa. Są odniesienia do afrobeatu, jest też mnóstwo kiczu, który dla dzisiejszego słuchacza może stanowić zupełnie oddzielną wartość. Zachęcam jednak, żeby podejść do tego zupełnie poważnie – z afrykańskiego podejścia do syntezatorów i automatów wychodzi momentami coś niebywale świeżego, może dlatego, że u Bebeya maszyny nie manifestują w żadnym razie fascynacji industrialnym światem, są zwykłym instrumentem wykorzystywanym w zupełnie naturalny sposób.
Za to wokale Bebeya to z reguły deklamowanie właśnie bardzo prostych manifestów typu „I want banana, more freedom and dance on a new track”, teksty (częściej po francusku niż angielsku) przynoszą sporo dość zabawnych, miejscami na pewno w zamierzony sposób ironicznych uwag na temat różnic między Afryką i krajami Zachodu, które Bebey miał szanse nieźle poznać. Można zakładać, że nawet te uwagi na temat kondycji kobiet z pierwszego akapitu niniejszego wpisu były więc pisane raczej z humorystycznym zacięciem (Bebey był poza tym całkiem znanym w Afryce i w obszarze frankofońskim pisarzem!). Niestety, nie możemy go o to zapytać. Zmarł na atak serca w 2001 roku.
FRANCIS BEBEY „African Electronic Music 1975-1982”
Born Bad Records 2012
8/10
Trzeba posłuchać: „New Track”, „Wuma te”, „Agatha”, „The Coffee Cola Song”.
Komentarze
w jaki m kraju są robione zdjęcia z tymi kobietami?
Dobre pytanie. Logika podpowiadałaby, że w Kamerunie, ale niespecjalnie bym się tego trzymał. Okładka płyty podaje tylko autora szaty graficznej (Benoit Le Petit), żadnego tropu, jeśli chodzi o zdjęcia.
tego składaka jeszcze nie słuchałem, mam za to „akwaabę”, album, na którym dużo większy nacisk bebey kładzie na kalimbę i repetytywność, choć pojawiają się takie instrumenty jak bas. trudno mi było ją przebrnąć za pierwszym razem, ale potem bardzo się ta afrykańska psychodela wkręca.