Unsound!!!
No dobra, każdy, nawet mniej pilny obserwator tego bloga, wie, że kupili mnie sprowadzeniem do Polski duetu Natural Snow Buildings – i jeszcze do tego Leylanda Kirby’ego. Znajomego redaktora H. kupili, jak sądzę, zaproszeniem duetu Chris & Cosey. Podejrzewam, że innych ten festiwal kupił czymś z jeszcze zupełnie innej półki. Bo krakowski Unsound, który trwa od wczoraj (pierwszego dnia podobno było nieźle – żałuję szczególnie Wojcka Czerna, którego na scenie nie widziałem długo, na pewno grubo ponad 10 lat), ma bardzo szerokie pole rażenia. Dla spięcia klamrą takiego rozstrzału przydatne jest chociaż chwytliwe hasło, dobra przenośnia. Tym czymś jest w roku 2011 książka Alvina Tofflera „Szok przyszłości” – o tym, jak życie milionów ludzi zmieni się na skutek gwałtownego zderzenia z przyszłością i jak epoka przemysłowa ustępuje innej. To ciekawe, ale chociaż futurologia z reguły źle się starzeje, Toffler nie stracił zbyt wiele ze swojego wdzięku – przynajmniej na ogólnym poziomie. „Szok przyszłości” ukazał się w roku 1970 i w tym momencie zachęcam, by posiadacze programu festiwalowego, jeśli jeszcze tego nie robili, zerknęli do niego i sprawdzili datę na każdej stronie godzinowego rozkładu imprez. 😉
Nie jestem pewny, kto kreuje w pierwszej kolejności to koncepcyjne spoiwo Unsound (chociaż podejrzenia mam), ale świetnie oddaje ono charakter imprezy, która „niepewność”, tę gatunkową, ma już w nazwie. Nie zamyka programu na żaden styl. Przeciwnie. Mehdi Ameziane i Solange Gularte też tak myślą – miałem okazję zapytać. Efekty tego spotkania z Natural Snow Buildings wkrótce. Mam wrażenie, że był to pierwszy jak do tej pory wywiad robiony tylko i wyłącznie na bloga. Poczułem się przez chwilę, jakby mi uciekło gdzieś kilkanaście lat i jakbym znów pracował dla własnej gazetki.
Parę słów na bardzo gorąco po poniedziałkowych koncertach w Akademii Muzycznej. Natural Snow Buildings w sumie powyżej oczekiwań (poza długością koncertu, na co jeden z Czytelników zwrócił mi uwagę na miejscu), nie przypuszczałem, że tyle klimatu nagrań są w stanie odtworzyć na żywo. No i usłyszeć wokal Mehdiego na żywo – to robi wrażenie. Mark McGuire, który grał jako drugi, miał ciężkie zadanie. Po onirycznych dronach NSB jego zapętlane warstwami partie gitary robiły na początku wrażenie dyskoteki. Ale mimo tego koncert, składający się właściwie z dwóch bloków (po dwadzieścia parę minut) kolażowo zlepionych motywów, mógł się podobać – najbardziej wtedy, gdy zamiast wirtuozerią gitarową McGuire grał budowaniem emocji. Było dość mocno, jak na McGuire’a, sporo popisów, solówek – coś, co zapowiadało się na koncert w zbliżonym do NSB klimacie ostatecznie okazało się czymś prawie krańcowo innym.
Na koniec zagrał William Bennett z legendarnej formacji Whitehouse. Jako Cut Hands nagrywa dziś zgiełkliwe afrykańskie polirytmie. Zgiełku – szczególnie po dwóch pierwszych kontemplacyjnych koncertach – było dla mnie ciut za dużo, ale wrażenie Bennett robi. Wydaje mi się, że to miało być niejako powtórzenie zeszłorocznego patentu z Lustmordem (w sensie przypominania bohaterów kultury industrialnej), tyle że Lustmord jest tylko jeden.
W weekend słuchałem Mastodona, składając nowe łóżeczko dla najmłodszej pociechy i śmiejąc się, że to rodzaj odreagowania tej czynności, która uświadamia nam, że owszem, dzieci rosną, ale my się starzejemy. Dokładnie to samo można powiedzieć w odniesieniu do mojego muzycznego wyboru. Ba, powiedziałbym, że w moim wypadku to już nawet zdziecinnienie, skoro włączyłem płytę, która pokazuje, że w komercyjnej muzyce metalowej nic się nie zmieniło od lat 80. No, może od przełomu lat 80. i 90. Pod tym względem zawartość „The Hunter” jest wręcz szokująca. Wspólnie z żoną zdiagnozowaliśmy to jako coś między Metallicą a Alice In Chains. I mógłbym machnąć ręką na swoje metalowe wyczucie, gdyby nie to, że dziś w „Przekroju” czytam recenzję Jarka Szubrychta z dość podobną diagnozą. Dowartościowałem się. Choć znaczy to też, że rzecz jest wyraźna. Zostaje tylko problem oceny czegoś takiego i tutaj – pewnie znów jako niedzielny (nomen omen) słuchacz metalu – stoję w pewnej opozycji, bo dla mnie to nie tyle powód do radości, co do pewnego zawstydzenia – albo kolesie z Mastodona są jeszcze kilka łóżeczek dziecięcych z tyłu, albo już szykują posłania dla wnucząt. Najgorszy jest ten moment, gdy zaczynają przysładzać w nastroju („Stargasm”, „Octopus Has No Friends”). Bo jeśli to miała być parodia, to jak dla mnie nie do końca czytelna.
Potem słuchałem nowego Wilco. Bardziej z ciekawości niż obowiązku, chociaż ostatnio nie bywało z nimi najlepiej. Z zainteresowania tym, co taki zespół potrafi jeszcze zrobić, by ocalić średnio zgrabną piosenkę. I tu zaskoczenie, bo i parę udanych piosenek na albumie „The Whole Love” się znalazło. Weźmy „Born Alone” – dawno nie słyszałem Tweedy’ego w takiej formie kompozytorskiej. Fakt, że kawałekprzypomina repertuar Sonic Youth, jakoś specjalnie mi nie przeszkadza. Pół wpisu można by mu poświęcić, pisząc o harmonii dwóch gitar w dwóch kanałach, o pięknym błądzącym basie przypominającym lata 70. Ale to nie wszystko, alt-country’owy gigant „One Sunday Morning”, który zamyka album, ze swoimi 12 minutami jest właściwie jednym wielkim finiszem. Bez sprintu,jeśli chodzi o tempo, ale za to bardzo mocnym. Z wchodzącym co chwila – zamiast refrenu – motywem dwóch gitar w dwóch kanałach (znów), który robi za refren. Są jak zawsze momenty Beatlesowskie („Capital City”), jest sporo ładnych ballad. I bardzo dobre „Art of Almost” na początek. Utwór nieźle tłumaczący siłę krzesania ognia z niczego u grupy Wilco – nie macie wrażenia, że zwykły zespół skończyłby po czterech minutach z sekundami? Nieźle brzmi też tytułowe „The Whole Love”. Ta płyta ma kręgosłup. Kiedy tak ostatnio było u Wilco? Jeśli pominąć koncertówkę, to chyba na „A Ghost Is Born”.
Tyle za wczoraj, bo padłem na twarz po koncertach i nie zdążyłem tego opublikować. Teraz do pociągu, a na festiwal (i do festiwalu) wrócę w czwartek.
MASTODON „The Hunter”
Roadrunner 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Curl of the Burl”. Wideo – nie mogłem się powstrzymać.
WILCO „The Whole Love”
Anti- 2011
8/10
Trzeba posłuchać: „Art of Almost”, „Born Alone”, „One Sunday Morning (Song For Jane Smiley’s Boyfriend)”.
Komentarze
Żeczywiście po NSB myślałem że to przerwa na zmianę osprzętu czy coś bo przecież mieli grać godzinę a tu góra pół… ;p No a Cut Hands było niestety po prostu okropne. Nudne i za głośno żeby docenić jakiekolwiek „walory artystyczne”, estetyczne i takie tam, ta prezentacja też raczej biedna. A wracając do NSB to obserwując grę tej dziewczyny (nie wiem jak oni się tam nazywaja) miałem wrażenie że to mogła być o wiele lepsza muzyka, piękniejsza i ciekawsza. Muszę sobie jeszcze porównać z nagraniami bo nie znam ich na wylot.
Długość koncertu NSB to dla mnie wielkie rozczarowanie. Po świetnym, rozbudowanym utworze zamiast dalszego zanurzania w ich niesamowitą muzykę nastąpił dla mnie niespodziewany koniec.
A co do barbarzyńcy z Cut Hands to byłbym wdzięczny za pomoc w znalezieniu w tego typu „koncertach” elementów grania na żywo. Dla mnie to są zwłoki i dotyczy wszelkich artystów z laptopem na stole podczas występu.
Stawiam zdecydowanie wyżej gitarę niż mac’a.
szczerze? McGuire zbyt często uciekał w melodykę (c) by Satriani czy inny technik z ograniczoną wyobraźnią. słabe to było, choć opanowania instrumentu czy loopowania nie można mu odmówić. u NSB trochę mi przeszkadzał brak obycia scenicznego (chyba że po prostu zbyt blisko sceny siedziałem), ale ogólnie bardzo fajnie.
wczoraj można było obejrzeć trzy świetne koncerty: Niwea, Moretti z Zabrodzkim (rewelacja!) iconAclass, NP z Dalekiem (tutaj trochę słabiej, nie tyle pod względem wykonania, co raczej brzmienia).
@matziek –> Cóż, właśnie na Niezalu Codziennym czytałem już o Morettim i Zabrodzkim i bardzo żałuję, że wróciłem do W-wy. A co do McGuire’a – owszem, były ze dwie, trzy wycieczki w Satrianiego. To źle wróży, ale z drugiej strony – na płytach tego nie słychać, więc mam wrażenie, że to tylko efekt przesadnego entuzjazmu w podejściu do koncertu na żywo.
Barku, napisałeś że „Wydaje mi się, że to miało być niejako powtórzenie zeszłorocznego patentu z Lustmordem (w sensie przypominania bohaterów kultury industrialnej), tyle że Lustmord jest tylko jeden.” W jakim sensie „tylko jeden”? Czyżbyś uwazał, że BENNETTÓW jest dużo? Jak rozumiem, chodzi o muzykę… Jestem bardzo ciekawy, jakich jeszcze znasz wykonawców, którzy tzw. industrialny noise z taka konsekwencją łączą z afrykańską plemiennością w muzyce. Myśle, ze zupełnie jest odwrotnie, to wlasnie LUSTMORD ani nie był pierwszy (był nawet wtórnym, patrz: THROBBING GRISTLE i ich płyta „In the shadow of the sun”; Pauline OLIVEROS, ZOVIET FRANCE, ECCLESIASTICAL SCAFFOLDING, ESOTERICA LANDSCAPES by wymienic tylko pierwszych z brzegu), ani nie był jedyny, bo nasladowców było cała masa, czesto nawet na wyzszym poziomie artystycznym (chocby DIE FEINE TRINKERS BEI PINKELS DEHEIM czy ELLENDE).
@Rafał –> Niezbyt jasno się wyraziłem, ale intencja była inna. Lustmord po prostu wypadł rewelacyjnie i kompletnie mnie zaskoczył (spodziewałem się prawdę mówiąc muzyka, który stracił kontakt ze sceną – w sumie koncertuje bardzo rzadko). Tymczasem z Bennettem było mniej więcej wiadomo (choćby sądząc po płycie) czego się spodziewać i może dlatego między innymi nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. „Lustmord jest tylko jeden” powinienem zapisać raczej jako „Ta sztuczka może się raz udać, następnym razem oczekiwania od koncertu wzrosną”. Bennett mnie zawiódł nie pomysłem na muzykę (który niewątpliwie ma), tylko tym, że formuła koncertu (odtworzenie materiału z płyty w praktyce) nie niosła zaskoczenia.
A to się zgadza. Wprawdzie nigdy nie byłem na koncercie BENNETTA, ale tu ówdzie zerknąłem lub przeczytałem. Też nie jestem wielbicielem koncertów, na których wykonawca odgrywa muzykę z laptopów. Szczerze mówiąc, odechciewa się mi wychodzić na tego typu koncerty. Jak dla mnie to nie są koncerty…
ech