Metryki papryki

Z punktu widzenia poszukiwaczy nowego najświeższa płyta Red Hot Chili Peppers może się wydać kompletnie nieprzydatna. Trudno tu znaleźć moment, który – odpowiednio przemontowany – nie mógłby trafić na którąś z poprzednich płyt kalifornijskiego zespołu. No, może La La La… i In the Snow, ale te robią akurat wrażenie doczepki, a nie głównego nurtu. Dlaczego w takim razie Return of the Dream Canteen wywołało u mnie mimo wszystko raczej pozytywne reakcje? Z powodu czysto dziaderskiej emocji, jaką jest odkrycie, że ktoś tylko odrobinę od was starszy właśnie zaakceptował fakt, że się starzeje i postanowił dalej to robić, ale już bez nerwowych ruchów, tylko z pewną godnością.   

Dla takich przypadków wymyślono mem z serialu Czarnobyl: not great, not terrible. Nie jest to album, który doprowadzi do ekstazy nawet najwierniejszych fanów – jest na to zbyt rozlazły i na poziomie kompozycji za słaby. Ma za to coś rzadkiego w dyskografii Red Hot Chili Peppers, przynajmniej tej najnowszej: słyszalną prawie w każdym momencie radość wspólnego grania. Do tego jeszcze skłonność do popisów instrumentalnych – szczególnie powitanego już z powrotem w zespole na Unlimited Love (opisywałem je ledwie pół roku wcześniej!) Johna Frusciante i basisty grupy Flei. Wiem, w tym przypadku polskiej odmiany pseudonim artystyczny świetnego (tutaj zdecydowanie w formie) muzyka wygląda najgorzej, ale jego linie są za to wyjątkowo czyste i eleganckie. Może bardziej sterylne niż kiedyś, ale to raczej wyraz technicznego poziomu przy nieco mniejszym niż wtedy emocjonalnym ładunku.   

Nowy album ma – nawet w wyższym stopniu – tę zaletę, którą niosło Unlimited…: to mianowicie, że nie jest skompresowana dynamicznie do poziomu asłuchalności. Nie aż tak męcząca jak te albumy z przeszłości, które nierzadko dziś powszechnie uznaje się bardziej wybitne. Poza tym nie liftinguje już całej estetyki – czego zespół parokrotnie próbował – tylko bardziej podejście. W większości nagrań z nowej płyty słychać spory luz, a nawet pewne odniesienia do swobody rodem z jam-session czy grania w małych klubach – chyba najmocniej w jednym z lepszych, a zarazem bardziej dziaderskich nagrań na tej płycie, Carry Me Home. Ale też choćby w Afterlife. To podejście niesie za sobą rzecz jasna nieuchronną dozę instrumentalnego „gadulstwa”. I znowu: dla jednych będzie to not great, dla innych – not terrible. Parę rzeczy dałoby się tu opisać tym ostatnim przymiotnikiem – jednych wyprowadzi z równowagi La La La La La La La La, mnie bardziej My Cigarette, utwór o wyjątkowo denerwującym i powtarzanym nieustannie refrenie, za to trzymający się na solówce… saksofonu. No dobra, to jednak pewna nowość. 

Muszę jednak przyznać, że zupełnie co innego zmieniło mój odbiór nowego albumu RHChP. Był to mianowicie już singlowy Eddie – hołd dla postaci zmarłego w 2020 r. Eddiego Van Halena (w tekście pojawia się zresztą data założenia RHChP – rok 1983 r.) przynosił wątki otwarcie sentymentalne. Jeśli dodamy kilka innych odniesień do własnej starej twórczości tudzież światowej popkultury, zauważymy, że Return… to rodzaj pocztówki z historii zespołu, który pogodził się z własną metryką. A nierówne repertuarowo, wspomnieniowe gadulstwo wydaje mi się bardziej szczere niż natrętne próby liftingu funkowo-rockowej estetyki grupy. Choć nierzadko prowadzi ich w rejony zadziwiające – takie Fake As Fuck (kończące się Hendrixowskimi partiami Frusciante) można by zamiast w stronę funku rozwinąć w kierunku ballady grupy… Jethro Tull. Stworzona pod okiem Ricka Rubina płyta przenosi dawnych strażników witalności i wiecznych chłopców na starą stronę mocy. A niekończące się sesje obu wydanych w tym roku albumów były najwyraźniej momentem przyjemnego zapomnienia – oczywiście, dużo bym dał, żeby ten materiał doczekał się lepszej selekcji, ale Rubin też ma swój wiek i najwyraźniej mięknie na starość. Więcej było więc nagrywania niż refleksji. Co nie było w tym wypadku idealnym rozwiązaniem, ale też straszne nie jest.    

RED HOT CHILI PEPPERS Return of the Dream Canteen, Warner 2022