Jak sen nie zamienił się w skansen

O tym, jak wyjątkowy jest świat klasycznie wykształconych perkusistów, nie muszę przekonywać nikogo, kto był na tegorocznym festiwalu Auksodrone. Machając z tego miejsca publiczności, przypomnę niesamowite wykonania muzyki Xenakisa, za które Miłosz Pękala dostał wyjątkowe owacje. I utwór Huberta Zamlera Poemat toksyczny, który był jednym z najlepszych – jeśli nie najlepszym w ogóle – utworów skomponowanych dla orkiestry Aukso przez muzyków z kręgu impro w ramach cyklu Jazz+. Ci, którzy w Tychach nie byli, będą mieli okazję wkrótce posłuchać retransmisji w radiowej Dwójce. Ale wspominam o tym dlatego, że dziś o płycie innego klasycznie wykształconego bębniarza – Christiana Vandera, czyli o kolejnej, niespodziewanej dla mnie płycie zespołu Magma, nagranej podczas niedawnych lockdownów. Album nosi tytuł K​ã​rt​ë​hl, nie ma go jeszcze w wersjach cyfrowych, ale jest na płycie CD – w sprzedaży bezpośredniej od prowadzonej przez zespół wytwórni Seventh można go było zresztą kupić już w sierpniu. I jest – po opisywanym tu orkiestrowym Zëss sprzed dwóch lat – powrotem do bardziej „klasycznego” formatu piosenkowego

O samym świecie Magmy pisałem tu już parokrotnie. To drugie – obok estetyki muzycznej Sun Ra Arkestry – tak wielkie i tak konsekwentnie budowane kosmiczno-muzyczne uniwersum związane ze sceną jazzową. O ile jednak Sun Ra swoją komunę artystyczną budował na formule jazzowego big bandu, to Vander posługiwał się idiomem fusion, sięgając też po elementy rocka progresywnego i muzyki współczesnej. Jego muzyka była zawsze mocno osadzona w tradycji europejskiej, wyjątkowa, kompletnie endemiczna za sprawą gęstych struktur rytmicznych i wokaliz lub partii wokalnych śpiewanych po kobaiańsku, czyli w wymyślonym, futurystycznym języku zbudowanym z inspiracji językami germańskimi i słowiańskimi. I wszystkie te elementy odnajdziemy tutaj – K​ã​rt​ë​hl jest dla tej endemicznej formuły bardziej modelowym albumem niż Zëss. I pewnie bardziej ucieszy fanów. 

Dobrą wiadomością dla tych ostatnich będzie również to, że na perkusji gra tu sam Vander, który poprzednio (opisywałem to zresztą) pałeczki oddał młodszemu bębniarzowi. Na koncertach – jak widać w filmie wklejonym powyżej – dalej opuszcza stare stanowisko pracy. Ma to uzasadnienie m.in. takie, że stylistycznie płyta odnosi się do stylistyki Magmy z końca lat 70. A wersje demo dwóch podstawowych utworów z nowej płyty, Hakëhn Deïs i Dëhndë, pochodzą z roku 1978, czyli z okresu „soulowego” (album Attahk). I choć zarazem wykorzystują bardzo tradycyjną dla tego zespołu motorykę, w oryginale Vander śpiewał, a nie grał na perkusji.   

Cały nowy album jest dedykowany pamięci René Garbera (znanego w świecie Magmy jako Stündëhr), zmarłego kilka lat temu członka grupy z lat 70. i 80. To z jego akompaniamentem Vander nagrywał wspomniane wersje demo. I obie kameralne, oryginalne wersje można usłyszeć jako bonusy na CD (i w cyfrowej wersji płyty, która będzie dostępna pod koniec października). Warto. Choć cały nowy zestaw – obejmujący jeszcze jedną kompozycję Vandera, Irena Balladina, oraz trzy utwory innych członków jego obecnej grupy – też nie robi wrażenia skansenu. A przy tym jest znacznie bardziej pogodny, optymistyczny niż poprzednia płyta. Wyróżniłbym utwór Ẁiï Mëlëhn Tü pianisty Simona Gouberta. Świat Magmy zawsze był do pewnego stopnia wspaniałą franczyzą – z dobrze opisanym zestawem cech, dawał łatwość odnalezienia się w tej estetyce kolejnym autorom (Goubert zaczynał pod skrzydłami Vandera w innej formacji – Offering). I efekt był zawsze rozpoznawalny jako muzyka nurtu Zeuhl. Niezależnie od tego, jak oceniamy samą muzykę Magmy – wiele osób uzna ją pewnie za nieznośną, zbyt udziwnioną czy wręcz pretensjonalną – ta kreacja Vandera to (wciąż żywy, jak słychać) fenomen ostatniego półwiecza.

MAGMA K​ã​rt​ë​hl, Seventh 2022 

Tradycja tworzenia mikroświatów w muzyce francuskiej nie znika. Scena jest żywa i bardzo mocno eksponuje lokalność, o czym pisałem choćby przy okazji fenomenalnej płyty De m​ò​rt viva Ernesta Bergeza nagrywającego jako Sourdure. Jest już jego nowy album, De bon astre. Choć tu zaskoczeniem może być fakt, że to muzyka starsza, nagrana do filmu Sébastiena Betbedera Debout sur la montagne z 2019 r. Nieco bardziej oszczędna w akompaniamencie, no i operująca krótszymi tematami. Choć to ciekawe – posłuchać dronów budowanych ledwie na chwilę. I szybko uciekających w stronę lżejszej dźwiękowej narracji – jak w dostojnym Un secret dans l’oeil – jak gdyby autor był znudzony. 

Francja z tych nagrań Sourdure znowu jest prowincjonalna, ale mało pocztówkowa, zardzewiała jak graty na podwórku i opuszczona jak okazałe niegdyś (a ciągle piękne na swój wyjątkowy sposób) miasteczka w Masywie Centralnym. A Bergez, w nieco węższym składzie, także i tu łączy muzykę dawną z folkiem i psychodelią. La bagarre to znany już dobrze w jego wykonaniu prastary folk. Perserge brzmi jak pełen wściekłości minimalistyczny utwór Michaela Gordona. Przede wszystkim, zarówno w sposobie aranżowania, jak i w samym duchu tej muzyki, słychać, że to brzmienia z gór. Może nie Pirenejów, gdzie toczy się akcja filmu, ale nie tak znowu daleko – dalej bowiem jesteśmy w sferze kulturowego wpływu języka oksytańskiego, tak ważnego dla współczesnych artystów z Owernii, do których zalicza się Sourdure. Nie widziałem wprawdzie filmu Betbedera, ale nie dziwię się, że – jak sam sugeruje – chciał scenariusz dopisać do tej muzyki. Te osobne dźwiękowe światy różnorodnej Francji bywają magiczne i magnetyczne.    

SOURDURE De bon astre, three:four 2022