Uwaga, języczek u wagi

Nie wiem, czy ktoś już to zwócił uwagę, ale napisałem do POLITYKI tekst o tym, że uwaga staje się walutą cenniejszą niż pieniądze. To efekt lektury inspirującej książki Stolen Focus. Why You Can’t Pay Attention, którą napisał Johann Hari. Za jakiś czas pewnie trafi do Polski i pisać będą o niej wszyscy, gdyż jest nieco szerszą i ciekawszą wariacją na temat rzucony kiedyś przez Nicholasa Carra w Płytkim umyśle. W sposób dość szczegółowy tłumaczy deficyt uwagi, na który cierpimy prawie wszyscy, na który cierpi cała kultura i przed którym w praktyce nie ma ratunku, dopóki wyznajemy aktualne idee nieustannego wzrostu gospodarczego i swobodnego rozwoju rynku. Bo nikomu nie zależy na tym, żeby przestać zarabiać na czasie spędzonym przez nas na odbiorze poszczególnych treści w niekończącym się strumieniu. A większość z nas nie ma tej komfortowej sytuacji, żeby wyprowadzić się poza zasięgi i żyć wśród natury, w oderwaniu od starannie zaplanowanego bodźcowania. Uwaga, bo problem słychać też w muzyce. Niedawno Mariusz Herma pisał u nas o coraz krótszych piosenkach. Skraca je forma odbioru, media i nasz ograniczony attention span. Ja bym do tego dodał np. zanik intra. Jeśli Dawid Podsiadło w przeboju lata wchodził mocną frazą jeszcze przed akompaniamentem (Czy ona z nim spała, czy było bara-bara?), w pierwszej sekundzie utworu, to niekoniecznie dlatego, że miał taki kaprys. Zajrzyjcie na jakąś listę wakacyjnych hitów (choćby tę na Spotify) – zauważycie, że piosenki z dłuższym niż dwie sekundy intrem to jakieś 10-20 proc. A najdłuższe w linkowanym zestawieniu, kilkunastosekundowe intro ma odkurzona tego lata stara piosenka Kate Bush. Czasu i koncentracji nam nie przybywa, a mój ulubiony przykład z książki Hariego to ten o badaniach dotyczących wielozadaniowości – spadek IQ u pracowników skazanych na stałe odbieranie maili i esemesów przy zadanej im robocie był większy niż w analogicznej grupie, której kazano przed tą samą czynnością wypalić po skręcie z marihuaną. Tylko euforia (zapewne) mniejsza.  

Narastające wobec nadmiaru bodźców rozproszenie nie jest zjawiskiem nowym. Dlaczego filmy są tak popularne? Bo nowoczesność wymaga skrótów, a przedstawiane na ekranie historie opowiadane są z konieczności w dużym streszczeniu – można było przeczytać w piśmie „Scientific American”. Zgadniecie kiedy? Już w roku 1917. Od tamtej pory film stał się na tle innych medium dość wolnym i całkiem wymagającym, jeśli chodzi o uwagę, serial jest wygodniejszą i właściwie już dominującą formą odbioru dzieła wizualnego, o czym krytycy filmowi wam nie powiedzą, ale oni często nie mają czasu na seriale. A widzowie filmów i seriali nie mają nawet czasu na ich obejrzenie, bo feed w serwisach społecznościowych wymaga nakarmienia i dochodzi do paradoksów: z jednej strony 75 proc. badanych przyznaje, że sama możliwość użycia smartfona w sali kinowej sprawiłaby, że ulegliby większemu rozproszeniu, z drugiej – rosnąca grupa tego smartfona używa, 8 proc. kinowej publiczności (badania „The Hollywood Reporter”) pisze o oglądanych filmach w mediach społecznościowych jeszcze w trakcie trwania seansu, a 20 proc. przed nim. W ogóle zresztą mamy w swoich branżach taką ilość informacji do przetworzenia i nowości do odbioru, że zasadniczo nasze światy stopniowo przestają się zazębiać, wspólne pole się kończy, są w nim dziś może dwie, trzy kulturalne dyskusje – niekoniecznie najmądrzejsze – i parę memów. Poza tym świat ten rozpada się na milion drobnych kawałków. Co nie znaczy bynajmniej, że kultura schodzi na psy. Dotknęła ją inflacja treści przy jednoczesnym deficycie czasu i uwagi na jej przepracowanie.  

Mam to samo, stąd wrażenie, że Hari pisze o mnie i dla mnie. Ale ponieważ żyję z obrotu informacją, nie wyjadę gdzieś, gdzie komórka nie odbiera i nie ma internetu. I pewnie jeszcze jakiś czas będę się zmagał z kulturą nadmiaru, spadającym zainteresowaniem, rosnącą ofertą i niezmiennym zdziwieniem wynikającym z tego, że coś przeoczyliśmy. Mnie się to zdarza notorycznie, ale mam do czynienia z dość dużą ilością materiału. 

Weźmy EKUZ. Nie, nie tę kartę EKUZ od ubezpieczenia zdrowotnego, chociaż tę zabrałem ze sobą, jadąc na początku lipca na wakacje. Tuż przedtem dostałem do redakcji płytę tria EKUZ (Igor Wiśniewski na gitarach, Grzegorz Tarwid na syntezatorach i Krzysztof Szmańda na perkusji), ale tę z kolei gdzieś zgubiłem. To znaczy zdążyłem obejrzeć, odłożyć z myślą o przesłuchaniu po powrocie z wyjazdu, po czym – kiedy już wróciłem – zapomnieć, że w ogóle przyszła, bo zniknęła gdzieś w masie listów, przesyłek i ponagleń. W końcu znalazłem na zagraconym biurku redakcyjnym dołączony do tej płyty list – że zespół z Tarwidem i Szmańdą. Jezusie Nazareński, i ja TO zawieruszyłem?! 

Był list, nie było płyty, a ktoś dzwonił. Potem ktoś mailował. W międzyczasie ktoś pisał na messengerze, komentował, podesłał linki do płyt na soundcloudzie, bandcampie i jeszcze jeden taki, który trzeba było utwór po utworze przewijać na ekranie. I jeszcze do jakiegoś serwisu, gdzie trzeba wpisać kod. Tylko kodu nie wpisałem, bo w tym czasie przyszedł monit w pewnej ważnej sprawie i zadzwonił telefon z sekretariatu. Kilkakrotnie przypominałem sobie o płycie, odnajdując na nowo ten list – papierowy, zwykły list (to są przewagi papierowej korespondencji – pozostawiona na biurku domaga się przeczytania, gdy ta elektroniczna dawno już zanurkowała cztery ekrany pod powierzchnią). I każdorazowo działo się mniej więcej to, co streściłem powyżej, tylko w losowej kolejności. Moją uwagę na właściwe tory doprowadziło dopiero sprzątanie. Raz na jakiś czas przychodzi w redakcji czas sprzątania w wersji bardziej gruntownej, co poznaję po wypiętym przypadkiem kablu od monitora, ale też paru szpargałach znalezionych w trudnodostępnych miejscach. Jednym z nich był zafoliowany egzemplarz płyty tria EKUZ, dzisiejszą notę zawdzięczam więc naszej wspaniałej – bez grama ironii, znam tych państwa od lat – firmie sprzątającej.    

Podstawowej trójce w zadaniach tylko w teorii jazzowych – brzmieniowo płyta wychodzi w stronę swobodnej improwizacji, i to takiej spod znaku Ad Libitum – pomaga jeszcze dwóch istotnych gości: Michał Górczyński (klarnety) oraz grający dodatkowe partie i miksujący całość Albert Karch. I jak to bywa przy albumach dotkniętych ręką tego ostatniego – rzecz zachowuje zaskakującą lekkość w momentach, które powinny przyginać słuchacza do ziemi ciężarem gatunkowym. A już zupełnym zaskoczeniem jest 17-minutowy utwór Wealthycki, zatopiona w echach improwizacja, którą można by uznać za medytację muzyczną na temat skupienia i rozproszenia. Niby dronowa, to zupełnie zastygająca, to wyprowadzająca słuchacza z zawieszenia, ale zaskakująco lekka, z delikatną, impresjonistyczną partią Tarwida i potężniejącą frazą rytmiczną graną równolegle na zestawie perkusyjnym i wibrafonie. Precyzja i wszechstronność Szmańdy oraz wyobraźnia Tarwida to dobre połączenie, świetnie też sprawdzają się jako sekcja rytmiczna (bas to ten drugi z muzyków, z klawisza, Moog i Tarwid to też dobre połączenie). Wiśniewskiemu, jeszcze młodszemu niż Tarwid, daje to totalną swobodę do prezentacji całej palety brzmień, co jest sytuacją – wydaje się – wymarzoną. Szczególnie dla dość mało jeszcze znanego, a bardzo obiecującego muzyka. Drugim najlepszym przykładem tej swobodnej ekspresji wydaje mi się utwór tytułowy, ale w całości stylistycznych zwrotów akcji tyle, co w dobrym serialu.  

Co do tej rozpoznawalności – pod tym względem wszyscy, razem jeszcze z zaproszonymi gośćmi, zgrywają się idealnie. Tarwid opowiadał w ciekawym wywiadzie dla „Dwutygodnika” o presji tworzenia pewnej narracji medialnej, która ściągnie publiczność do projektu. I wszyscy muzycy biorący udział w tym przedsięwzięciu mają w sobie – jak mi się zdaje – więcej umiejętności współpracy i porozumiewania się na czysto muzycznej niwie niż cierpliwości do tworzenia PR-u, do tego ostatniego wydają się mieć nawet odrobinę niechęci, na czym ich projekty nierzadko cierpią. Dodajmy do tego abnegację redaktorów relatywnie popularnych blogów o muzyce, wyrzucających wartościowe fonogramy za szafę – i mamy sytuację, która niejednego Hariego zainspirowałaby do napisania kolejnej książki o bolączkach współczesnego świata, w którym szesnaście sekund decyduje o być albo nie być muzyka (podczas gdy zdaniem znakomitego Teda Gioi nie zbudujecie transu w 16 sekund), a długich tekstów… cóż, długich tekstów nikt nie przeczyta. Poza tymi, którzy właśnie doczytali. I jedyne, czym mogę im za tę uwagę odpłacić, to dzisiejsza płyta. 

EKUZ Gardening/Welding, Kold 2022