Złe wieści z frontu, za to dobre z rynku

Na fali śledzenia lektur wojennych przeczytałem wczoraj dość wstrząsający tekst, który podziałał na mnie jak sukcesy Amy Winehouse na Simona Reynoldsa. Uświadomił mi, że fala retro w polityce, z której podśmiewano się tu i ówdzie jako z brakującego elementu kulturowej obsesji na punkcie przeszłości, już tu jest. I że nie potrzeba już nawet muzyki Dry Cleaning, żeby poczuć się jak w latach 80. Do pełnej oferty zimnofalowych songów, pesymistycznych nastrojów, wojen informacyjnych, sankcji i dyktatorów brakowało jeszcze realnej groźby użycia broni jądrowej. A jako wychowany na strawie popkulturalnej spod znaku Godzilli, reaguję na zimnowojenne klimaty jak licznik Geigera na promieniowanie jonizujące. Nie wiedziałem jednak, że tym nastrojom będzie też towarzyszyć hossa rynku muzycznego.  Ale się dowiedziałem – również wczoraj. 

Na dorocznej konferencji IFPI prezentującej Global Music Report nastroje były dość dobre, entuzjastyczne, żeby nie użyć słowa bombowe. Wprawdzie po raz pierwszy – razem z odniesieniem do sytuacji w Ukrainie – wybrzmiała nazwa Polski (w kontekście uchodźców – Simon Robson z Warnera mówił też o „wypracowywaniu nowych rozwiązań” dotyczących zarówno pracowników firmy w regionie, jak i sytuacji ogólnej z ponad 2 mln osób z Ukrainy w Polsce), a hasła „Rosja” unikano jak ognia, to wieści z rynku – ruszającego się po chudych latach – brzmiały jak radosna kartka z zagubionego kalendarza z lat 80.: przychody ze sprzedaży muzyki wzrosły o 18,5 proc. w stosunku rocznym, wzrosty zanotowano w ponad 60 krajach (!), a w ponad 50 krajach są to wzrosty dwucyfrowe.

To największy skok przychodów na rynku muzycznym, odkąd jest zglobalizowany i dokładnie mierzony w tego typu raportach, co pozwala postawić tezę, że za chwilę pewnie i pod tym względem sprzedaży wrócimy do lat 80. Tym bardziej że sprzedaż nośników fizycznych skoczyła ponownie, tym razem aż o 16,1 proc., a sprzedaż winyli – co pewnie wiele osób zaglądających na Polifonię interesuje – aż o 51,3 proc. Tu już jesteśmy w praktyce w latach 80. Adele swojej niezbyt udanej, ale dobrze wypromowanej płyty 30 sprzedała grubo ponad 800 tys. sztuk na samych tylko nośnikach winylowych.

Przy okazji po raz kolejny wypowiadała się nieanglosaska część koncernowego przemysłu – byli goście z Azji i Afryki. Były konkretne przykłady globalnych sukcesów nieanglojęzycznych artystów – choćby ten najświeższy, brazylijskiej wokalistki Anitty, która jako pierwsza reprezentantka swojego kraju znalazła się z hitem Envolver w światowym top 5 serwisu Spotify. Bo też oczywiście – bez względu na to, co sobie możemy wyobrażać – sprzedaż koncernowa to przede wszystkim streaming. I pojawia się wprawdzie coraz częściej (choćby w wypowiedziach wspomnianego Robsona) troska o dobrostan artystów, inicjatywy pomocowe i apele o transparentny podział zysków, to jednak wiadomo, że globalny szczyt streamingowy jest miejscem twardego starcia biznesu muzycznego, a uciekać nie za bardzo jest gdzie, biorąc pod uwagę fakt, ile majorsi inwestują w sprzedaże muzyki na nośnikach. Więc te dobre wieści wielu osobom nie poprawią nastroju. 

Więcej danych i całość raportu znaleźć można pod tym adresem.  

Ten załączony wyżej – i obchodzący niebawem 60-lecie – utwór Mingusa skądinąd klasyczny i warto się pospieszyć, żeby nadrobić całą płytę. Można razem z hołdem Keitha Richardsa nagranym wiele lat później. Tytuł oczywiście nieprzypadkowy. Przez ponad cztery dekady kultura popularna żyła w cieniu metafor dotyczących bomby atomowej. Jej swoisty benefis i zestawienia typu 100 najlepszych utworów o bombie atomowej – oto naturalna rzecz, którą można byłoby zareagować na wybuch wojny nuklearnej. Jest to jednak temat dość unikatowy – bardzo gorący, ale nawet jeśli opublikujecie to błyskawicznie, najprawdopodobniej i tak nie będzie już komu czytać.