Weeknd nigdy dość dobry

Będę chwalić, ale w sposób niekoniecznie przyjemny dla chwalonego. Choć w tym wypadku będzie to dla niego fakt raczej nieznaczący. Zacznę od okładki, która oczywiście jest tylko przetworzeniem wizerunku autora, ale coś mi uświadomiła. Doszło do tego, że nawet datę premiery pierwszego mixtape’u artysty podpisującego się jako The Weeknd wspominamy jako fakt z całkiem już odległej historii. Minęło 11 lat i w dorobku muzycznym Abela Makkonena Tesfaye bywało lepiej, a głównie gorzej, ale za to zawsze nieźle wychodziło w kwestii marketingu. Na początku zdołał nabrać słuchaczy i dziennikarzy, że jest kolejną samorodną, niemalże garażową twarzą ze sceny alternatywnego R&B, a nie sprytnie wprowadzaną na rynek gwiazdą z katalogu majorsa. Teraz wydał płytę w chyba jedynym jeszcze momencie, który gwarantuje dobrą ekspozycję na tle wąziutkiej oferty, czyli opublikował Dawn FM w pierwszy premierowy piątek roku. 

Już tytuł podpowiada, że autora zastajemy nie tam, gdzie zaczynał, tylko tam, gdzie w pewnym momencie zaparkował swoją muzyczną estetykę – w obszarze pozbawionym ryzyka, na dobrze zbadanym terenie retro, pod skrzydłami Maxa Martina (Can’t Feel My Face, świetne w swojej kategorii Blinding Lights), który udziela niezmiennie lepszych gwarancji niż bank centralny. Tak jest, kiedy w tytule mamy nazwę radia rodem z – powiedzmy – co bardziej eleganckich limuzyn w Grand Theft Auto. Nowy album tę stylizację na piosenki z dawnego radia (włącznie z wcielaniem się głównego bohatera – mimo braku wystarczających warunków – w najlepszych wokalistów złotej ery, z Jacksonem na czele) doprowadza do perfekcji. Pierwsze przesłuchanie nie znużyło mnie wcale, ucieszyła obecność Daniela Lopatina, który wydaje się wprowadzać poza modnym nazwiskiem także trochę subtelności do tego obrazu (ujęło mnie choćby Starry Eyes, brzmiące niczym odnaleziony po latach i poddany liftingowi przebój Phila Collinsa), dopiero kolejne odsłuchy rozczarowały – co i tak jest najlepszym rezultatem w moich dotychczasowych kontaktach z The Weeknd. 

Bo ten najlepszy moim zdaniem album w dyskografii Tesfaye jest zarazem dowodem pewnej kapitulacji: autor płynie dalej z prądem nieśmiertelnej, choć dobrze tu odtworzonej dyskoteki lat 80. Czyli robi to samo, co jego ulubieńcy z Daft Punk jeszcze w okolicach jego albumowego debiutu (opowieść Quincy Jonesa wydaje się  nawet wprost echem opowieści Giorgio Morodera z Random Access Memories) – i duża część konkurencji w dwóch ostatnich sezonach. Nawet Lopatin, czyli Oneohtrix Point Never, kolega z ekipy filmu Uncut Gems, w istocie nie był tu niezbędny: dekadę temu jego duet Games robił wrażenie, odtwarzając „ejtisową” syntezatorową konwencję, dziś podobne brzmienia są wszechobecne. Na Dawn FM potężny zespół producencki tworzy wysokiej klasy, różnorodną niczym kompilacja (poza głosem, rzecz nie do przeskoczenia) muzykę na dziś, z paroma naprawdę hitowymi momentami: Less Than Zero będę bronić, choć ten idealnie podprowadzający pod refren pasaż syntezatora mógł napisać Benny Andersson z ABBY, przyjemne Out of Time brzmi jak brakujący fragment niedawnego albumu Silk Sonic. Co cieszy oczywiście po tylu latach kariery – i smuci zarazem, bo wyraźnie pokazuje, że szklanego sufitu konwencji Tesfaye chyba już raczej nie przebije. 

THE WEEKND Dawn FM, X♥O 2022