Notka numer 2500

Zmroziło mnie – w tym dawnym, słownikowym znaczeniu – gdy zobaczyłem przedwczoraj 2499 wpisów na liczniku Polifonii. Dwutysięczny wpis przegapiłem, podobnie jak dziesięciolecie (w zeszłym roku w maju myślałem najwidoczniej o czymś innym – tutaj link do pierwszego wpisu, gdyby ktoś chciał się pośmiać). Wcześniej były jakieś okrągłe liczby na blogu HCH, dawno zamknięty Wyż Nisz też został z ładnymi paroma setkami notek. Śmiem twierdzić, że zapracowałem na odrobinę autotematyzmu.     

Parę rzeczy się udało. Wypełniłem sobie czas, który mogłem przeznaczyć na coś znaczenie gorszego i mniej zdrowego. Opisałem sporo płyt (tak dużo, że coraz więcej osób pisze do mnie, przysyłając kolejne – taka karma). Zacząłem kilka cyklicznych działań, z których jedne ciągle działają (tygodniowa playlista doczekała się 41 wydań), a inne nie (podkast w zawieszeniu od dłuższego czasu). No i udało się już dawno osiągnąć całkiem przyzwoite zasięgi, które przebiłyby pewnie oczekiwania Piotra Stasiaka z działu cyfrowego POLITYKI, który 11 lat temu otworzył mi tę furtkę.

Kilka rzeczy się nie udało. Między innymi sygnalizowane w pierwszej notce w maju 2010 trzymanie się ograniczonej objętości. Eliminacja literówek i błędów (tylko ja czytam te wpisy przed publikacją). Nigdy też nie udało mi się obudować tej pracy w jakiś rodzaj dobrze przemyślanego marketingu. Co może i dobre, ale gdy sobie przypominam, że nie napisałem w praktyce żadnej nowej książki, odkąd zacząłem regularnie pisać kolejne blogi, uświadamiam sobie, ile ja tu zostawiłem tych roboczogodzin. W dobrym towarzystwie, rzecz jasna – to dobry moment, by podziękować wszystkim, którzy są tutaj od pierwszego wpisu (jest ktoś taki dzisiaj?), wszystkim stale komentującym (co powinienem poprawić?), ale też tym cichym czytelnikom, którzy nie bardzo zostawiają po sobie ślad (może was coś tu denerwuje?). Rozumiem sytuację – po stronie rzeczy, które się nie udały, wpisuję sobie naprawdę stałe rozwijanie społeczności wokół tego bloga, zachęcanie do lajkowania strony facebookowej, zaglądania na profile itp. Ale byłoby to wbrew temu, co naprawdę myślę: że lepiej inwestować czas w medium niż działania promocyjne. 

Dlaczego? Ten blog od początku miał być też rodzajem dzienniczka, który pozwala mi na koniec roku w łatwiejszy sposób podsumować to wszystko, co się wydarzyło. I prawdę mówiąc tę rolę notesu dla samego autora spełnia aż za dobrze. Zaglądałem tu przez kilka ostatnich dni, żeby zestawić listę płyt roku dla POLITYKI. I utknąłem. Zdałem sobie sprawę, że płyty sprzed pół roku wydają mi się już tak odległe, jak gdyby się ukazały lata temu. Tymczasem koniec roku 2021 przychodzi szybko – mam wrażenie, że jeszcze nie ucichły wystrzały na jego początek. Zupełnie inaczej odczuwam czas rynku wydawniczego i ten zwykły. 

Wspominałem ostatnio z dużą rezerwą o podsumowaniach. I muszę przyznać przy tej okazji, że to była próba dorabiania filozofii do tego bólu, który odczuwam o tej porze roku. Wiem, że może urażę tych, dla których podsumowywanie roku jest najfajniejszym i najbardziej ekscytującym momentem, ale szczerze: mnie kręci to coraz mniej. Wracam do płyt z poprzednich miesięcy, posłuchałbym jeszcze, są w większości fajne, pamiętam, dlaczego mi się podobały, niektóre wydają się nawet ciekawsze, ale trudno uszeregować je od 1 do 10. Wiem, że to potrzebne, przydatne dla osób, które odrywają się od śledzenia nowości na długie tygodnie albo miesiące. Ale z punktu widzenia tych śledzących – czy nie szkoda czasu na takie zabawy, skoro są już nowe tytuły? I jeszcze tyle przeoczonych? Tak naprawdę to sama konfrontacja z czymś nowym, zachwycenie się czymś, czego jeszcze nie znałem, jest główną ideą tego bloga.

A płyty warte spędzenia z nimi przynajmniej paru godzin ukazują się cały czas – także w tym martwym okresie pomiędzy jednym a drugim rokiem plebiscytowym. Poza opisywanym niedawno Jeffem Parkerem w tej martwej strefie utkwiło kilka polskich płyt (o dziwo, mam o tej porze w grudniu najwięcej prywatnych wiadomości sygnalizujących mi nowe wydawnictwa) oraz album niemal 80-letniego Michaela Hurleya. Wydany tuż przed urodzinami, idealnie nadaje się jako ścieżka dźwiękowa 2500. wpisu. Tym bardziej że nagrany został z dużo większym rozmachem niż ostatnio – Hurley znany jest z postawy outsidera, z nagrywania lo-fi (i DIY – oprawia też graficznie wszystkie swoje płyty), a wreszcie trzymania się tego samego sposobu działania, który dominował w złotej erze folku w latach 60., przełamanego stopniowo przez gwiazdy pokroju Dylana. Tu dostajemy go w jakości dobrego studia nagraniowego. 

The Time of the Foxgloves to płyta dość misterna – aranżowana na gitarę i banjo, czasem z kontrabasem, okazjonalnie z liniami ksylofonu czy klarnetu basowego. Zbiera utwory Hurleya z wielu lat. Songwriting pachnie trochę naftaliną, ale wypada szlachetnie, wręcz klasycznie, wchodząc na terytorium bluesa i jazzu (kapitalne Lush Green Trees), bywa też odświeżany przez świetnych gości – jak Josephine Foster (Jacob’s Ladder zasadniczo przyciągnęło mnie do kolejnych odsłuchów tej płyty). Inne ulubione momenty: Are You Here for the Festival i instrumentalne Knocko the Monk. Wokalnie Hurley bije na głowę swojego rówieśnika Boba, a płyta spodoba się kolekcjonerom nagrań z Folkways Records. Na tę porę roku i na czas podsumowań atmosfera jest po prostu idealna: Sorrow, ignore me please and leave me on days like these – śpiewa autor w Lush Green Trees.   

Potraktuję to jako życzenia. Nie mogę obiecać dotychczasowej regularności, ale postawa amerykańskiego folkowca jest mi bliska. Jedno, co się nie zmieni, to fakt, że będę tu pisać to, na co przyjdzie mi ochota. Może jednak krócej niż do wieku Hurleya, ale w sumie za kilkadziesiąt lat blogowanie będzie trochę jak dziś prasa papierowa. A średnia wiekowa blogerów podskoczy jak licznik wpisów na Polifonii.

MICHAEL HURLEY The Time of the Foxgloves, No Quarter 2021