Kwiaty w armatach, sensory w kwiatach

Po ostatnim weekendzie wiadomo już, kto w Polsce ma najgłośniejszy soundsystem. Robert Bąkiewicz, który gust ma jednak niewybredny – na swoich wielkich kolumnach puszczał gdzieś pod Kolumną Zygmunta narodowy heavy metal. Kto puścił Bąkiewicza, można się tylko domyślać. W końcu minister kultury Piotr Gliński dofinansował tę najgłośniejszą dyskotekę w kraju z Funduszu Patriotycznego. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że w czasach, gdy narodowe głośniki mamy już takiej takiej mocy, że rozstrajają się od nich fortepiany młodych chopinistów w Filharmonii Narodowej, atakowanie kogokolwiek wielgachnym dźwiękiem robi stosunkowo niewielkie wrażenie. Dlatego dziś o rave’ach, które robią mniejszy rejwach. Czyli cztery elektroniczne płyty ze stosunkowo mało totalitarnym brzmieniem o barwach kwiatów i grzybów.    

HOAVI Invariant, Peak Oil 2021 

Zacznę od Hoavi, czyli propozycji pełnej energii artykułowanej możliwie delikatnie. Mocnej, ale granej lekko. Płyta Invariant to w większości płynny, zgrabnie mutujący, momentami wręcz miękki drum’n’bass, któremu producent stępił zęby bębna basowego. Odzywa się mało natarczywie, wprowadza za to już otwierającego album Flay cały warkocz modyfikowanych na różne sposoby werbli. Nawet w najbardziej klasycznym dnb w Dver brzmienie bębnów nie jest potężne, a basowo robi się tak naprawdę w drugiej części, gdy mocniej wchodzimy w sferę dubową. W żadnym momencie ta ewolucja się nie zatrzymuje, a w 40-minutowym zestawie publikującego w Los Angeles producenta z Sankt Petersburga (już sama odległość nieźle tu wyraża grę kontrastów) nudy nie ma. 

TOPDOWN DIALECTIC Vol. 3, Peak Oil 2021 

Topdown Dialectic, idący w stronę minimalizmu i anonimowości dubowych berlińczyków, zaczyna w tym samym momencie (album Vol. 3 ukazuje się jednocześnie z płytą Hoavi) i w tym samym miejscu, gdzie rosyjski producent nas zostawił. Czyli we względnie abstrakcyjnej strefie, w której szczątki zdekonstruowanej muzyki tanecznej unoszą się w gęstym powietrzu. Vol. 3 – a już szczególnie strona A tej płyty – brzmi jak muzyka klubowa wywrócona na drugą stronę. Trochę jak w przypadku dubstepu, ale jednak jeszcze mocniej odrzuca rytmiczną siatkę. Perkusyjna stopa znika tu w ogóle na długie minuty, a duża część materiału na tym opisywanym już nawet w Pitchforku albumie to doświadczenie przypominające słuchanie niezwykle głośno muzyki ogromnie wyciszonej. Dubowe, zredukowane filtrami partie perkusji czy basu, zdają się funkcjonować na równych prawach z drobnymi szumami i zakłóceniami – Stefan Betke – czyli Pole – lubi to z pewnością, jego fani również powinni się zainteresować. Jak dla mnie trochę zbyt monotonne na dalszą metę, choć zarazem bardzo narkotyczne i jak na wybraną konwencję całkiem oryginalne. 

STASZEK FUNGUS Bloudit, Pawlacz Perski 2021

Propozycja Michała Lejczaka wydana przez Pawlacz Perski, nie odbiega mocno poziomem brzmieniowym od dotychczasowej dwójki i dubowy świat dźwięków, korzystający też obficie z nagrań terenowych, przenosi w stronę ambientu i psychodelicznego eksperymentu. Staszek Fungus – bo takim pseudonimem podpisuje się twórca – kreuje fikcyjną przestrzeń w sposób, jak przystało na polską szkołę eksperymentu, nieco bardziej narracyjny. I zarazem bardzo tutejszy nawet na podstawowym poziomie skojarzeń – kościół, pociąg, szum wody, głosy są lekko udziwnione, całość przesunięta w stronę surrealizmu, a najciekawsze efekty przynosi to w środkowej części tego materiału – w impresyjnym Mezi Vodami i stosunkowo rozbudowanym 216 metrów, za oknem. Nie jest to najlepszy tytuł Pawlacza, ale z całą pewnością wyższe stany, jeśli chodzi o możliwości tej wytwórni.    

CRYSTAL QUARTEZ Sonic Blooming, Beacon Sound 2021

Wreszcie najdelikatniejsza z tych wszystkich pozycji i najmniej skupiona na rytmie. Jeśli poprzednie tytuły ilustrowały jakiś wewnętrzny trip, to Sonic Blooming Crystal Quartez, producentki z Portland, wydaje się podróżą na poziom komórkowy, ilustracją szukania klucza i sensu w dźwiękach niczym logiki ewolucyjnej w chaosie rozwoju prostych mikroorganizmów. Amerykanka wykorzystywała przy tym pomysły podobne do tych, o których opowiadał rok temu w POLITYCE Jacek Mazurkiewicz. Mamy tu więc przemianę parametrów dźwiękowych naśladującą naturę – narzędziem są sensory przymocowane do kwiatów i odbierające elektryczne impulsy roślin, a potem tłumaczące je na język wysokości i barwy. Na to wszystko Crystal Quartez nanosi prawdziwy field recording, co jest sytuacją niczym z nagrań z Mirta. Wychodzi syntetyczna muzyka analogowa z wkładką dokumentalną, pełna naturalnego bezładu, nieuregulowana, ale zarazem kolorowa i delikatna, momentami aż zbyt mocno osuwająca się w tapetę dźwiękową – i podobnie jak przy Topdown Dialectic jest to rzecz cicha, którą jednak bardzo chciałbym usłyszeć na potężnym soundsystemie za trzy miliony złotych.