3 płyty tygodnia: on, ona i oni

Na początek tygodnia trzy spośród najlepszych płyt z ostatniego piątku, który okazał się jednym z bardziej imponujących premierowych piątków od początku 2021 roku. Powrót po latach legendy szkockiej sceny alternatywnej, najlepsza od lat płyta psychodeliczno-popowej wokalistki z Wysp Brytyjskich i zamorski debiut dżentelmena o bardzo symfonicznym imieniu – to już album z gatunku takich, które raczej wracają później w rocznych podsumowaniach. A może wszystkie trzy? 

ARAB STRAP As Days Get Dark, Rock Action 2021, 8/10 

Na początek Arab Strab, bo mało kto ma taki początek płyty jak oni w The Turning of Our Bones – mocny, ostry i stawiający na baczność (I don’t give a fuck about the past our glory days gone by) jak kawa w Tytusie, przy tym w ich sytuacji dość wieloznaczny. A poza tym to może jeszcze nie emeryci, ale moi rówieśnicy. No i nie było nowego materiału od 16 lat. To już daje całą generację wychowaną bez Arab Strap, lata po wybuchu kapitalnej szkockiej sceny alternatywnej, która dominowała w Wielkiej Brytanii na przełomie wieków: The Beta Band, Belle & Sebastian, Mogwai, cała Fence Records itd. Dla sporej części przychodzi drugi oddech, całkiem głęboki jak na czasy covidu (Mogwai na tym drugim oddechu weszli nawet na szczyt listy bestsellerów w UK). Aidan Moffat i Malcolm Middleton swoje przedsięwzięcie reaktywowali przy okazji rocznicowych koncertów już kilka lat temu, album napisali bez pośpiechu – mroczny, rockowo-syntezatorowy, w długim cieniu melodyjnego post-punka, unikający pośpiechu, momentami nawet demonstracyjnie dziadowski, melodeklamowany, za to nieuciekający od emocji. Moim zdaniem tym razem nieustępujący w żadnej kategorii, a chyba nawet lepszy od wychwalanej dziś płyty innego duetu, Cave/Ellis. 

JANE WEAVER Flock, Fire 2021, 7-8/10

Ciekawa płyta, która bardzo dużo zyskuje przy kolejnych odsłuchach, bo jej sporą wartością wydaje się produkcja. Tak jest, jak przy poprzednich albumach Jane Weaver (bodaj najgłośniejszym był dotąd The Fallen By Watch Birdmam go na liczniku zrecenzowanych), które wyróżniało zanurzenie w starych, psychodelicznych analogowych brzmieniach. Ale tutaj mamy rzecz zdecydowanie jaśniejszą i bardziej funkującą. Flock to trochę taka płyta, której wydaje się, że jest albumem Prince’a (The Revolution of Super Visions), później przypomina – bardzo zdecydowanie – o słabości Weaver do stylu Stereolab (tytułowy Flock, a także Sunset Dreams). I nawiązuje do brzmienia St. Vincent. A na koniec dokonuje fuzji obu tych kierunków, raźno podążając w przyszłość w rytmie tanecznego Solarised. Z tego grzebania w brzmieniach, w którym na pewno nie przeszkadzała osoba producenta, Andy’ego Votela, wyszła jedna z najlepszych jak dotąd płyt Weaver, pełna naturalnego uroku i radości instrumentalnego grania – także liderki, sprawnie aranżującej i posługującej się niemal wszystkimi instrumentami – które zgrabnie tuszują ewentualne drobne deficyty Weaver jako wokalistki. 

GENESIS OWUSU Smiling with No Teeth, House Anxiety 2021, 8/10 

Przy dwóch poprzednich płytach debiut Genesisa Owusu trudno sklasyfikować. Raper wychowany na muzyce Outkastu? Wokalista R&B? Producent z ambicjami Prince’a? A może afrykańska (pochodzi z Ghany, mieszka w Australii) odpowiedź na Mike’a Pattona z czasów Faith No More? Lub przynajmniej na estetykę TV On The Radio. Smiling with No Teeth opakowane jest w okładkę, która krzyczy wręcz o półkę z hip-hopem, ale to zmyłka: całość łączy wiele wątków, niczym ułożona przez kogoś z otwartą głową playlista. Ze wszystkimi dobrymi i złymi stronami – przy czym plusy zdecydowanie przeważają, bo pomysłów na piosenki tu więcej niż na to pozwalają aktualne normy. Owusu (brat Citizena Kaya, australijskiej gwiazdy hip-hopu) bez problemu przemieszcza się między zaraźliwie przebojowymi kompozycjami (Gold Chains czy Waitin’ on Ya, które brzmi trochę jak męska i bardziej kanapowa niż taneczna odpowiedź na Juice Lizzo) a pomysłami być może już zbyt wykręconymi jak na masowego słuchacza (tu jakiś ostry, przesterowany riff gitary basowej, tam wariackie studyjne zabiegi z głosem). Pomaga mu zapewne fakt, że pracował z całym zespołem instrumentalistów, a zarazem sprawnych autorów z dość różnych światów. Wyszedł jak na razie jeden z najmocniejszych w tym roku debiutów – i w ogóle jeden z lepszych albumów, jakie się od stycznia ukazały. Bez względu na kategorię, bo przecież może jednocześnie funkcjonować w kilku naraz.