Wybitny słuchacz

Wyobraźmy sobie, że po jednej stronie mamy granie – muzyczny warsztat, hektolitry potu wyciskanego podczas ćwiczeń i prób, ale też pomysły, melodie, rytmy, całe fantastyczne morze kreacji i wirtuozerii. A po drugiej – słuchanie. Stosy płyt, kolekcje, chmury nurtów i gatunków, przecinających się sieci inspiracji i skojarzeń, doświadczenie, pamięć ulubionych nagrań i wspomnienia miejsc, w których się je poznało, osobiste emocje i co tam jeszcze się zmieści. Pośrodku siedzi sobie Madlib z samplerem i przekłada jedno doświadczenie na drugie. Wróciłem ostatnio do płyty Madvillainy – jednego z najlepszych samplowanych albumów wszech czasów – po śmierci fantastycznego rapera MF Dooma, czyli Daniela Dumile’a, który duet Madvillain współtworzył. Teraz ukazała się płyta Sound Ancestors, na której – trochę tak jak wtedy, ale już w bardziej luźnej, niezobowiązującej atmosferze – amerykański didżej i producent (a także okazjonalny raper – raz usłyszanego Quasimoto nie zapomnicie nigdy) oprowadza nas po swoim świecie. To coś między benefisem a wystawą pamiątek z różnych zakątków kuli ziemskiej z prywatnej kolekcji. I trudno się od tego oderwać.  

Otis Jackson, jr. jest moim rówieśnikiem, ale sampler odkrył w wieku 11 lat, więc – jak łatwo obliczyć – ma 36-letni staż w zawodzie. A jako dostarczyciel beatów dla innych – chyba już żadnych niezrealizowanych ambicji. Poza może inwestowaniem w autorski przekaz. Po Madvillainy – rewelacyjnym w łączeniu sampli z przeróżnych światów muzycznych i układaniu ich w spójną opowieść, od której trudno się oderwać – wśród autorskich wydawnictw Madliba dominowały serie Beat Konducta i Medicine Show, które są dla mnie w pierwszej kolejności czymś w rodzaju pierwotnej idei DJ Food z wytwórni Ninja Tune, czyli strawą dla didżejów i producentów (a zarazem podróżą dźwiękową). To tutaj Jackson mógł pokazać szerokość swojej płytoteki i zainteresowań. Nowy album Sound Ancestors to coś w rodzaju bardziej skondensowanej i ułożonej z większą precyzją opowieści o Madlibie. I czymś, na co zasługiwał od czasów Madvillainy.

Znów kluczową rolę odgrywa muzyczny partner. Twórca beatów w naturalny sposób pracuje w duetach (w wypadku Madliba poza MF Doomem mieliśmy jeszcze duet z J Dillą, a ostatnio kapitalną kooperację z Freddiem Gibbsem), ale tu chyba po raz pierwszy Jackson ma reżysera. Albo może executive producera? Na okładce przy nazwisku Kierana Hebdena (Four Tet, prywatnie dobry znajomy Madliba) mamy hasła „edycja, aranżacja, mastering”. Pojawiły się więc od razu komentarze, że Hebden pełni taką rolę jak Theo Macero przy Milesie Davisie, czyli układa pokawałkowane sesje w jedną całość. 

Nie wiem, czy tak jest. I osobiście wątpię, bo sam Madlib splatać ze sobą utwory potrafi jak mało kto. To jest ta sama umiejętność, która pozwala mu na łączenie skrajności w obrębie jednego, dwuminutowego nagrania i na szybkie przechodzenie od muzyki Dalekiego Wschodu do flamenco. I od starego soulu do względnie nowego alternatywnego rocka. Prędzej już Hebden pomagał mu w kwestiach technologicznych, bo jak wiadomo od lat nie jest to mocna strona Madliba. A może przeciwnie: jest mocną stroną, bo nie zaprząta sobie głowy komputerami, jeszcze dekadę temu twierdził, że nie używa internetu czy maila. A wywiad z nim, drukowany w „The Wire”, potwierdzał wizualnie, że także system katalogowania artysta ma dość, powiedzmy, analogowy. Ważne jest to, by – po starej hiphopowej linii – ocalać od zapomnienia starocie.      

Singlowe Road of the Lonely Ones to właśnie hymn na cześć starego hiphopowego rzemiosła, ekshumującego zapomniane nagrania – w tym wypadku dwie wokalne frazy z dwóch różnych nagrań zapomnianej filadelfijskiej formacji The Ethics. Podobnie z The Call. To sampluje trzy frazy ze starej (1969 r.) piosenki Terry’ego Brittena, który znany był później jako producent m.in. nagrań Tiny Turner, ale solową dyskografię ma mikroskopijną. Ten strumień przebojowych nagrań zamyka Dirtknock z fragmentem utworu Young Marble Giants. Dla mnie jednak to, co najciekawsze, zaczyna się od tytułowego Sound Ancestors, łączącego muzykę tradycyjną Wschodu i spiritual jazz, przez One For Quartabê / Right Now, bliskie wirtuozerii Thundercata i starych nagrań z kręgu brytyjskiego fusion, aż po Two for 2 – For Dilla z fenomenalną przyspieszoną partią wokalną, wyciszaną na koniec w nonszalanckim geście. A wreszcie bezbłędną sambę Duumbiyay na końcu, jakoś naturalnie kojarzącą się z Madvillainem.    

Madlib w samplingu jeden rodzaj wirtuozerii – tej tradycyjnej, instrumentalnej – przekuwa w drugi, związany z manipulacją samplami przez didżeja. Całość robi wrażenie nieco mglistej, mimo tych wszystkich czytelnych fraz i rytmów dość abstrakcyjnej. Trudno się też nie zgodzić z Erikiem Duckerem z NYT, który pisze o powinowactwie tych psychodelicznych szkiców z muzyką Boards Of Canada – a właściwie o tym, że może Hebden w tym kierunku dążył. Madlib ma wrażliwość idealnego bibliotekarza – co nie dziwi, sam pseudonim nas na to naprowadza. Ale też przede wszystkim ciekawość słuchacza. Już nie jeden utwór z choćby i zapomnianej, choćby nawet drugorzędnej płyty – jego interesuje jedna fraza w utworze zapomnianym, porzuconym czy kompletnie nieważnym. Odkrywa taką frazę (jak kiedyś fragmenty nagrań francuskiego jazzrockowego zespołu Cortex na płycie MF Dooma – to po niej stały się producenckim standardem) i podaje dalej. Zwykle to tłumy słuchaczy biją brawo wykonawcom. Ale w tym akurat wypadku tłumy muzyków powinny bić brawo słuchaczowi. 

MADLIB Sound Ancestors, Madlib Invazion 2021, 8/10