Muzyka na 99 muzyków

Parę razy wspominałem tu o mojej idée fixe, czyli komentowaniu muzyki na bieżąco zamiast pisania recenzji. Ostatnio w tym nakręconym w wakacje wideosłowniku Innych Brzmień. Proszę sobie to tylko wyobrazić: Zimpel podaje do Trzaski, ten zakręcił, przerzuca na wolne pole do Rogińskiego, ten trochę uspokaja grę. Wycofanie do Szpury, chwila ładnej pracy zespołowej, a teraz długi, dynamiczny pochód Majkowskiego i na koniec szybka akcja z gwałtownym przebiegiem zakończona mocnym crescendo, a przerwana dopiero interwencją perkusisty, idealnie w tempo. Oczywiście dalej nie wiem, czy to w jakimkolwiek stopniu przydatne do opisania czegoś tak ulotnego jak improwizacja, ale forma recenzji post factum relacjonującej to, co się działo, jest pewnie jeszcze mniej pożyteczna. Poza oczywiście paroma informacjami, kilkoma epitetami i jakimś porównaniem czy przenośnią. Najlepiej sobie po porostu posłuchać. Ale nowy album Matmos przypomniał mi o całej sprawie – wygląda na to, że pomysł jednak mógłby się przydać.         

Nowa płyta Matmos (pracowity duet swoją drogą) trwa trzy godziny, wypełnia trzy płyty CD i składa się z trzech długich bloków połączonych ze sobą miniatur, trzech dużych form, w których nagraniu brali udział najróżniejsi zaproszeni goście. Choć to za słabo powiedziane: na albumie występuje aż 99 różnych muzyków – nawet bardzo różnych, od producentów elektroniki po członków składów kameralnych grających muzykę współczesną. Częściowo dobrzy znajomi, sporego formatu gwiazdy (Matthew Herbert, Oneohtrix Point Never, członkowie Mouse On Mars czy Yo La Tengo), częściowo artyści mniej znani, a chwilami – prawie anonimowi, nieznani wcześniej członkom Matmos. Dostali jedno ogólne zadanie. Brzmiało ono: nagrać coś w tempie 99 bpm i dostarczyć autorom płyty. M.C. Schmidt i Drew Daniel zbudowali z tego owe trzy kolażowe bloki utworów o bardzo zmiennej stylistyce – od eksperymentalnej muzyki elektronicznej po psychodeliczny rock. Z elementami kreatywnego samplingu, nagraniami terenowymi i partiami przeróżnych instrumentów. No i oczywiście wokalami. 

To pierwsze odkrycie tej płyty: słychać od razu, jak bardzo reagujemy na wokale, jak bardzo szukamy głosu jako swoistego punktu orientacyjnego w takich dużych formach, jak usilnie wypatrujemy strzępków takiej bardziej tradycyjnej narracji. Drugie to reakcje na zmiany dynamiki – trudno ten album wysłuchać ciurkiem, trudno nawet utrzymać uwagę podczas słuchania jednej godzinnej kompozycji. Ale łatwo wychwycić moment wyciszenia z 33. minuty pierwszego utworu (A Doughnut in the Sky), a tym bardziej chwile, gdy faktura się zagęszcza i wirtualny zespół brzmi głośniej. Swoją drogą – artyści z Matmos nigdy przesadnie nie epatują tu dużym dźwiękiem. A formacja składająca się nominalnie z setki członków brzmi przejrzyście, bo każdorazowo mamy do czynienia z partiami od 1 do 9 muzyków. Nie więcej naraz. Przy czym niektórzy (np. na drugim CD w On The Team tajemniczy JH – chyba nie Jacek Hawryluk, choć muszę się jeszcze upewnić) pojawiają się ledwie na kilka sekund.   

Ale oczywiście tym największym (trzecim już) odkryciem albumu Matmos, który najłatwiej opisać jako niezwykle ciekawy, choć bardzo nierówny, jest dla mnie to, że śledzimy go przez pryzmat tego wielkiego, kolorowego diagramu pokazującego następujące po sobie w czasie poszczególne partie. To jest przecież dokładnie ten komentatorski przypadek: Jennifer Walshe w szybkiej akcji wokalnej z Clipping., to Nice men in stable relationships zostaje w pamięci (chyba o gospodarzach płyty). Dalej Max Tundra podaje do Davida Grubbsa, a wcześniej: drodzy Państwo, cóż za finezyjne wejście Colina Selfa w 21. minucie pierwszej tercji! W 48. minucie drugiej tercji zgrabny sampling korporacyjnych sygnałów Netflixa funduje nam niejaki Porest – to pseudonim do zapamiętania. I sygnał do tego, żeby podnieść głowę znad talerza z zupą, jeśli słuchamy przy obiedzie. Znakomity jest moment, gdy sam na sam zostają Drew Daniel i David Serotte (tego ostatniego znamy zresztą z ostatniej solowej płyty Daniela – kolejne nazwisko na listę) w pierwszej kwarcie trzeciej tercji. Choć niewiele gorzej jest chwilę później, kiedy w 11. minucie pojawia się wiolonczelista Owen Gardner. A gdy w finale drugiej tercji wchodzi jugle’owy beat Rabita, dostajemy ten najbardziej klubowy moment w całych trzech godzinach.    

W całości napięcie to narasta, to opada. Podobnie było z moim zainteresowaniem. W całości najmocniejsza – i zarazem najspójniejsza muzycznie – wydaje mi się trzecia odsłona, czyli Extraterrestrial Masters. Najwięcej tu również momentów, gdy pojawia się efekt wow, czyli to wspomniane unoszenie głowy znad talerza z zupą, a przy tym dochodzi do małego oszustwa, gdy tempo (poprzednio z oczywistych względów jednostajne) najmocniej się zmienia podczas solowej partii Drew Daniela w samym środku tego bloku. Ale o całości powiedzieć mogę, że nie słyszałem wcześniej takiej płyty. Kolejny szalony koncept w tym szalonym roku. I do poszczególnych fragmentów na pewno jeszcze wrócę. 

MATMOS The Consuming Flame: Open Exercises in Group Form, Thrill Jockey 2020, 7-8/10