Głównie brzydkie słowa [podsumowanie tygodnia]

Niby to tylko podsumowanie tygodnia na Polifonii, ale założę się, że znajdziecie tu jeszcze jakąś nieznaną dotąd nazwę lub tytuł. Do tego dowiecie się lub sobie przypomnicie, co znaczy wabi-sabi i komorebi (jeśli to coś komuś robi oczywiście). A przy okazji poznacie jedną z najlepiej nagranych i najlepiej wydanych polskich płyt, które się w ostatnim czasie ukazały. 

W poniedziałek pisałem o tym, że Neptunian Maximalism z Belgii są najlepszą grupą świata, ale tylko na papierze. Co nie znaczy, że nie warto sprawdzić – szczególnie jeśli kogoś interesują awangardowe bezdroża ciężkiej muzy.  Ale jeszcze tego samego dnia ogłaszałem realizację zadania przez formację Zeitkratzer. Żeby tak pociągnąć to literalne tłumaczenie tytułu – ich jazz przyszłości miał dojść i doszedł, w tempo i w punkt. W przeciwieństwie do setek polskich pakietów wyborczych.  

Jeszcze później tego samego dnia zostałem sanitariuszem, jak przystało na czasy pandemii. Tyle że ze specjalnością reanimacji rynku muzycznego – na zaproszenie cyklu Apteczka Muzyczna. O tym, co zaproponowałem, można sobie posłuchać tutaj

We wtorek obiektem dochodzenia na Polifonii była nowa płyta Nicolasa Jaara Telas. Dalej się gubię, ale to lubię. Ale płyta poważnie znakomita, nie wiem, czy nie najbardziej udana z tych, które autor firmował własnym nazwiskiem. Bo wbrew wszelkiej logice te najlepsze wydawał dotąd pod szyldem Against All Logic. Czyli Wbrew Wszelkiej Logice.    

W środę po raz 234628. ogłaszałem #upadekprasypapierowej. A to za sprawą magazynu „Q”. Nie zachęcam do tego, żeby znów czytać te smutne dywagacje, ale we wpisie są powiększalne (wbrew pozorom, to jakiś system, którego nie rozumiem) obrazki, co ośmiela mnie, żeby dodać stosowne internetowe zaklęcie: [mamy zdjęcia].

Tego samego dnia zdążyłem jeszcze opisać krótko trzy (krótkie) płyty: 8-calówkę Mikołaja Trzaski, epkę Plasteliny i kasetę ssabæ wydaną przez wytwórnię Wabi-Sabi Tapes. Wymieniam nazwę wydawcy (kompletnie nieznanego) nie bez przyczyny. Miała jeszcze wrócić w tym samym tygodniu. 

W czwartek zastanawiałem się, czy w kontekście nowej płyty Jima O’Rourke’a można używać brzydkiego, bo wyświechtanego, słowa geniusz. Czytelnicy jakoś nie bardzo mi pomogli w rozstrzygnięciu tego dylematu, ale podobno ten wpis wyprzedał do reszty nakład albumu u polskiego dystrybutora, także niestety, smutna refleksja: śledzenie podsumowań tygodnia w takich sytuacjach nie wystarczy. Może być za późno i pozostają inne brzydkie słowa. 

W piątek zastanawiałem się, czy nadrobić recenzję Lianne La Havas, czy może Protomartyr. Stanęło na tej pierwszej, m.in. dlatego, że pomogła mi rozszyfrować termin wabi-sabi (zapowiadałem, że wróci – ale tu po szczegóły odsyłam do wpisu). Przy okazji była lista tych wszystkich płyt, którymi się w piątek ekscytujemy, a gdy pod koniec weekendu nie zdążymy przesłuchać nawet jednej dziesiątej, cisną nam się na usta… wiadomo co: brzydkie słowa. 

Tego samego dnia płytę wydała Taylor Swift, a nie wydał Kanye West. Z tym drugim poszło mi gładko, ale pierwszej trzeba było posłuchać i wyciągnąć jakieś wnioski, gdy prawie wszyscy już wyciągnęli, i to w większości jeden i ten sam. Pozostało mi więc recenzowanie recenzentów i – normalnie tego bym się nie spodziewał, to jakaś epidemia w muzyce pop – liczenie brzydkich słów.  

Znane zespoły tytułują swoją nazwą albumy, gdy chcą wskazać na nowy początek lub wyjątkowe dokonanie. Myślę, że Daniel Drumz album Komorebi wydał pod prawdziwym nazwiskiem – Daniel Szlajnda – z podobnych powodów. Estetycznie rzecz jest inna niż jego poprzednie płyty – lekka, przejrzysta, może wręcz świetlista, co wskazuje, że tytuł – japoński termin oznaczający promienie słoneczne przenikające przez las – dobrany został nieprzypadkowo. Bo całość brzmi olśniewająco i nie gorzej wygląda na winylu. 

Komorebi odświeża muzykę polskiego producenta na pewno skuteczniej niż opisywane wczoraj Folklore oblicze swojej autorki. Przy czym muzyka Polaka jest czysto instrumentalna, w większości elektroniczna, chłodna w koncepcji, ale w brzmieniu już nierzadko ciepła. Trochę Reicha, odrobinę Pantha Du Prince, trochę organicznych brzmień (pomaga Resina gościnnie pojawiająca się w Rebirth, no i czelesta czy marimba jako organiczne dodatki w różnych miejscach) z kosmosem Tangerine Dream w tle, ale rzucone przez autora hasło acid ambient też dobrze oddaje charakter tego materiału – to nie jest muzyka do tańca, ale wykorzystuje pewne patenty z niej znane. Tyle że brzmieniowo wyprowadza nas w zupełnie inną przestrzeń. Jest więc przede wszystkim jak wyjście na powietrze po długim lockdownie, choćby to był lockdown w klubie i z dobrym soundystemem do towarzystwa.  

DANIEL SZLAJNDA Komorebi, U Know Me 2020, 7-8/10

Zasadniczo ten wpis już się skończył, ale ponieważ (jak wiecie) staram się premiować ludzi doczytujących do końca, to podzielę się największym zaskoczeniem tego tygodnia – to jest ten album. Tak, to ten sam WB maczał w tym palce. I na razie tyle, bo nie będę sobie przejadał materiału na kolejne wpisy. W przyszłym tygodniu też jest tydzień.