Trójka nowych płyt, których nie warto przeoczyć

Powtórzę się za tekstem napisanym do piątkowego newslettera POLITYKI: że głupi wierszyk może rozłożyć na łopatki doskonale zorganizowaną armię. I po raz drugi na tym blogu zacytuję opowiadanie SF Chociaż mu się nie przelewa Henry’ego Kuttnera, w którym taki oto wierszyk-wyliczanka:
LEWA!
LEWA!
LEWANtyńczyk SPOLEgliwy
LEWAtywę DOBRZE znosi
CHOCIAŻ mu się NIE PRZElewa (przeł. Jolanta Kozak)
przygotowany przez przebiegłych speców od semantyki, a potem powtarzany przez bezradnych żołnierzy, sparaliżował nie tylko armię, ale cały aparat władzy nieprzyjaciela. I zmienił losy wojny.
Bo niby SF, ale dziwnie znajome. U nas wystarczył Ostry cień mgły, żeby zająć na tydzień cały aparat mediów, a Twój ból jest lepszy niż mój (to już dwa niezbyt wysokiej klasy wierszyki) – żeby przeorać sytuację do tego stopnia, że doszło do sytuacji surrealistycznej: w ostatni piątek nie było komu prowadzić „Listy przebojów Trójki” – audycji, której zaczynałem słuchać w stanie wojennym – a siedzibę radia na Myśliwieckiej otoczył kordon policji. Trochę się jednak w takich momentach przelewa – i trudno nawet na płyty tygodnia nie patrzeć z perspektywy trójkowej anteny. 

Najpierw muzyka, którą dziś nie bardzo byłby w stanie w Trójce ktokolwiek grać. Bo ostatnimi czasy Burnta Friedmana prezentowała (te z Jakim Liebezeitem) Agnieszka Szydłowska i (te z Mohammadem Rezą Mortazavim) Bartek Gil, w nieodżałowanym, ale też nadawanym w środku nocy Radiu Teheran. Oboje za burtą. Tymczasem Friedman wydał tydzień temu kapitalną epkę, która zamyka jego wieloletnią współpracę z nieżyjącym już geniuszem perkusji Jakim Liebezeitem – są tu dwa utwory nagrywane podczas ostatnich wspólnych sesji niedługo przed śmiercią niemieckiego perkusisty – a zarazem otwiera współpracę z kolejnym bębniarzem, Portugalczykiem o znanym czytelnikom Polifonii nazwisku João Pais Filipe

Duet z tym ostatnim miał koncertową premierę na festiwalu Unsound, a sam Filipe, perkusista wspaniałego HHY & The Macumbas, wpisuje się całkiem nieźle w linię działań Friedmana z Liebezeitem. Równie sprawnie używa tomów, reprezentuje szkołę bardziej „plemiennego” bębnienia, z trochę pewnie gęstszą fakturą niż w wypadku Niemca, no i na pewno z większą intensywnością. W szczególności warto zwrócić uwagę na frenetyczny utwór Fibres of P. Niezły wstęp do nowej płyty HHY & The Macumbas, która ma się ukazać za dwa tygodnie (fragmencik wklejam wyżej). 

Strona B zawiera utwory Friedmana z Liebezeitem – od razu słychać lekkość gry Niemca, który pozbył się bębna centralnego i perkusyjnych pedałów, blachy ograniczając do minimum i koncentrując na „gadających” frazach tomów. Tu z kolei warto w pierwszej kolejności zwrócić uwagę na kapitalny, dubowy z ducha utwór tytułowy, Eurydike. 

BURNT FRIEDMAN Eurydike, Nonplace 2020, 7-8/10 

W poprzednim nagraniu Afryka pojawiała się tylko jako punkt odniesienia, tutaj jest centrum wydarzeń. Ale Tidiane Thiam z Senegalu nieźle wpisuje się w folkowy styl fingerpicking ze swoją naturalną wirtuozerią. Tyle że w melodiach, które gra, drzemie kilkusetletnia historia muzyki Sahelu. To płyta o tytułowej pamięci. Stąd ten wytworny charakter samych utworów granych z bluesowym luzem gdzieś na hamaku na tle dźwięków cykad. Kto by to mógł zagrać w Trójce? Może Wojtek Ossowski? Bo nie zauważyłem, żeby Marcin Kydryński sięgał po płyty z Sahel Sounds. A przypomnę, że niemal jednocześnie z tą ukazuje się kolejny odcinek serii Music from the Saharan WhatsApp.     

Co do samego Thiama, zostawię sobie ten album – oszczędny, ascetyczny wręcz, prosty, nagrywany na pojedynczy mikrofon, ale pełen niezwykłego klimatu – na balkonowe słuchanie podczas tegorocznych wakacji, które zapowiadają się na wyjątkowo długie i raczej pozbawione dalekich podróży. Można się będzie poczuć jak gdzieś tam.  

TIDIANE THIAM Siftorde, Sahel Sounds 2020, 7/10  

Za to nowa płyta Dave’a Millera znalazłaby sobie miejsce na antenie z całą pewnością – o ile któryś z redaktorów by ją sobie kupił. Bo ten wirtuozerski, grany z nieprawdopodobną energią, ale przede wszystkim z wielką melodyjnością album gitarowy to rzecz z pogranicza bluesa i jazzu. W tę drugą stronę pchają Millera choćby basiści – jeden grywa w Resavoir, drugi m.in. w zespole Grażyny Auguścik. Perkusista grał wcześniej folk, ale prawdę mówiąc wszyscy oni stają się mało ważni wobec tego, co ma w swobodnej, często po prostu akordowej grze do powiedzenia autor płyty. To płyta o zaskakująco szerokiej moim zdaniem sile rażenia – mnie się momentami kojarzy z technikami Marca Ribota, ale pogodzi zwolenników różnych gatunków. I mnie pewnie pogodziłoby ze wszystkimi redaktorami muzycznej Trójki, włącznie z Piotrem Baronem. Ładnie grają, panie doktorze. Każdy by pewnie to zagrał, ale już prawie nikt nie może.  

DAVE MILLER Dave Miller, Tompkins Square 2020, 7-8/10