Dwie domowe królowe

Ja wiem, że chwilowo domowość kojarzy się głównie z Charliem Wattsem ze Stonesów udającym z pomocą trzech skrzynek, że gra na bębnach. I z Billie Eilish śpiewającą Sunny do akompaniamentu brata na wurlitzerze. No i wreszcie (to akurat największe pozytywne zaskoczenie dla mnie) z efektownym Keithem Urbanem, który w domu dwoił się, a nawet troił, ale okazało się na końcu, że żona (Nicole Kidman) jest tylko jedna. To oczywiście obrazki z nocnego koncertu One World: Together at Home, który wyszedł różnie – największym mankamentem było to, że wszystko zostało nagrane do puszki, nie było więc nawet namiastki uczestnictwa w żywym wydarzeniu – ale zgromadził miliony ludzi przy telewizji, internecie lub (jak to zgrabnie opisał Jimmy Kimmel) tych platformach streamingowych, które ciągle obiecujecie zamontować rodzicom. Nie zmienia to jednak faktu, że królowa domowego grania jest w tym tygodniu tylko jedna. Zaraz… wróć, przepraszam, nie wiem, jak to się stało, ale są dwie królowe domowości!   

Przede wszystkim pojawił się nowy album Fiony Apple. To zawsze święto, bo Amerykanka płyty wydaje tak rzadko, że każdą wita niemal nowe pokolenie słuchaczy – i na nowo odkrywa autorkę i wokalistkę, która podczas trwającej ćwierć wieku kariery nie wydała właściwie niczego słabej, ani nawet średniej jakości. To zaskoczenie przynosi fale entuzjazmu o łatwej do przewidzenia skali – posypały się więc dziesiątki i deklaracje o klasycznej, wiekopomnej płycie. Nie wiem, czy Fetch the Bolt Cutters jest czymś takim, na pewno nie jest w mojej opinii najlepszą płytą w tej wyjątkowej kolekcji Fiony Apple. Nie jest też z całą pewnością płytą eksperymentalną – porównania z Yoko Ono nie mają sensu, to zbudowany, melodyjny, zwarty formalnie i piosenkowy, choć zarazem bardzo ekspresyjny album. Wciąż znakomity, choć nieoczywisty, niezbyt krzepiący, ulepiony z dość trudnych emocji, z którymi Apple się zmaga. A które Emily Nussbaum dość wyczerpująco opisała w poprzedzającej premierę długiej sylwetce artystki na łamach „New Yorkera”. Jest to wreszcie album przynoszący momenty czystego geniuszu autorskiego, ale i zagubienia. Wymagający paru odsłuchów, artystyczny, rzadziej odnoszący się do jazzu – więcej tym razem, szczególnie w drugiej części, odniesień do R&B i gospel – za to bogaty we fragmenty o potężnej i surowej sile (Under the Table, Newspaper). Bezwzględnie świetny wokalnie. A przede wszystkim – do szpiku kości domowy.

W redakcyjnym konsylium, jakie zebrało się przy okazji nowego wydawnictwa Apple w „New York Timesie” Lindsay Zoladz uznała nawet autorkę płyty za świętą patronkę niewychodzących z domu. Coś w tym jest. Moje dzieci (słucham głośno – w domu rzecz jasna) reagowały na utwór tytułowy pytaniami o to, gdzie ten pies szczeka, bo chyba u sąsiadów, ale tak dobrze słychać. To jeden z pięciu psów, które mieszkają z autorką albumu – prawdę mówiąc nie wiem który. Kota w utworze nie ma, choć miauczenie udaje zaprzyjaźniona z Apple aktorka i modelka Cara Delevingne. Słychać domową atmosferę, ale też domowe szlifowanie niektórych partii, być może miesiącami. Ten czas słychać też w różnorodności stylistycznej piosenek zebranych na płycie.

Mnie przez lata przypominała o Fionie Apple ta wspaniała, śpiewana a cappella piosenka Container wykorzystana w czołówce serialu The Affair. Jakoś mnie nie zdziwiło, że sama artystka serial ogląda i identyfikuje się z jedną z głównych bohaterek. A tytułowy utwór z nowego albumu napisała z inspiracji dialogami z brytyjskiego serialu Upadek z Gillian Anderson. Przestaję się dziwić, dlaczego „New Yorker” wysłał do Fiony Apple zajmującą się na stałe telewizją Nussbaum. I przestaję się dziwić, dlaczego ten album – jak zwykle pewnie z długą przydatnością do słuchania – wydaje się tak dobrym towarzyszem domowej izolacji.    

FIONA APPLE Fetch the Bolt Cutters, Epic 2020, 8-9/10

Ta druga płyta, znacznie bardziej dla mnie zaskakująca w tym zestawieniu, to nowy album Laury Marling Song for Our Daughter. Jej brytyjska autorka pojawia się na Polifonii regularnie i nagrywa częściej – jest o 12 lat młodsza od Apple, a to już siódme wydawnictwo. Większość mi się podobała, Once I Was An Eagle nie mogłem się nawet nachwalić. Tyle że poprzednia, Semper femina, robiła wrażenie dużo słabszej. Osłabła też cała neofolkowa fala, która wyniosła Marling na szczyty i przyniosła nagrody (w tym choćby Brit Award). 

Nowy album jest triumfem pomimo tego ogólnogatunkowego słabnięcia. Bo to album osadzony w folkowej i folk-rockowej stylistyce. Śpiewany w prosty sposób, jedynym dodatkiem są delikatne chórki. Szlifowany w studiu – także domowym, bo mieszczącym się w piwnicy londyńskiego domu Marling – i wykończony z niezwykłą pieczołowitością, mimo pozorów oszczędności całkiem rozbudowany aranżacyjnie (głównie soczyście brzmiące gitary, choć fortepian i tu gra ważną rolę, jak u Fiony Apple, pojawia się też wiolonczela) i bardzo równy. A cała historia, w którą się układa, rozpoczęta odniesieniem do Leonarda Cohena (Alexandra Leaving) w Alexandrze (przypomina go też chórek w Only the Strong), nie jest aż tak domowa, jakby tytuł sugerował. Marling nie ma córki, spodobał się jej za to pomysł pisania do córki wymyślonej, poszła kluczem esejów afroamerykańskiej poetki Mayi Angelou Letter to My Daughter, która taką figurę zastosowała. A płyta wyszła jej nie tylko dla córek – choć dodaje siły, podobnie jak album Fiony Apple (tu zbiega się zasadniczo tematyka obu). Nietrudno ją będzie docenić tak szerokiej publice, jaką miała ta nocna transmisja. Bo jeśli gdzieś mogłyby się spotkać córki zasłuchane w Joannę Newsom i Norę Jones, to właśnie tu.    

LAURA MARLING Song for Our Daughter, Partisan/Chrysalis 2020, 8/10