Szkolna szkoła rapu

Nie taka udana ta płyta Maty, na jaką pewnie liczyli ci, co chwalili Patointeligencję. Ale też jego życie okazuje się bardziej zwyczajne niż ten głośny licealny epizod. I jeśli gdzieś tu szukać czegoś interesującego, to właśnie w tej całej zwyczajności. Poza tym coś ten album mówi o polskim hip-hopie – jest już, jak rock w latach 90., dziedziną twórczości, którą chcą uprawiać wszyscy, którą rodzice wspierają i rozumieją, bo słuchali tego samego. Tylko patrzeć jak w co lepszych liceach uruchomią zajęcia dodatkowe z rapów, a w elementarzach będą uczyli składać rymy: tu mama, to tato, a oto Mata i pato. Czy to złe? Z punktu widzenia edukacji nie bardzo. Czy to zabójcze dla dziedziny? Bardzo możliwe.

Bez uprzedzeń podejdźmy do rapera Maty. Darujmy sobie już nawet wycieczki w stronę jego taty. Michał Matczak z pewnością jest zdolnym i ambitnym młodym człowiekiem (Pcham swoje rapy w Soundclouda dla pozostawienia na planecie Ziemia dziedzictwa). Czy musiał zostać raperem? Jestem przekonany, że wybrał to dlatego, że tak się robi. Tak jak kiedyś wypadało zapisać się do klubu poetyckiego albo założyć kapelę rockową. Każdy o czymś ucieczkowo myślał na matmie. Czasem wyszło z tego coś poważniejszego. U Maty wyszło szybko coś bardzo poważnego.

Współczuję, bo trudno stosować w tej branży taryfę ulgową. Mimo że całość materiału ze 100 dni do matury układa się w notes ucznia lat 10. XXI wieku. Mieliśmy w rapie już starą szkołę i nową szkołę. A tutaj mamy po prostu rap szkolny – po wierzchu, w warstwie językowej pieprzny, rozpoczynający się buńczucznie od linijki o długości ch…ja narratora, ale w warstwie emocjonalnej będący bardziej już nową wersją Wspomnień niebieskiego mundurka. Co potwierdza jeden z bardziej emocjonalnych opisów, który mówi o grach z okresu wczesnej podstawówki (A my gramy, a my zalani łzami / Bo ze świetlicy wyciągają nas nasze mamy / O dwie rundy za wcześnie mamusiu chwilkę jeszcze / No bo gramy, no bo gramy). To początek lat 20. w sentymentalnym widzie wspominający początek lat 10. A może po prostu kronika drobnego kawałka życia, podczas którego narrator mocno się zmienił. Z tym szczeniackim karaoke z Hallelujah mam duży problem – bo nie rozumiem dowcipu, a to – mam nadzieję – jakiś rodzaj wewnętrznego żartu.

Gdyby taryfę ulgową stosować, ucieszyłbym się na pewno, że taki młody człowiek tak żywo interesuje się językiem: Zadra, błocko, stópki, chlust, kleks, kuropatwa / Stójka, gruczoł, torbiel, cycuszki i drzazga. Zaprasza nawet (do tego samego utworu Konkubinat) prof. Bralczyka, za co ma u mnie szacun. Niestety, niedobrze występować z prof. Bralczykiem na featuringu, bo ten zwykle – jest to fakt ogólnie znany, sam mam doświadczenia – każdemu potrafi skraść show. I tak profesorska uwaga o tym, że zastanawiał się, co budziłoby jego większą odrazę: zimne błoto czy ciepłe błoto, staje się błyskawicznie jedną z najlepszych linijek na całej płycie (lubię też tę o liczbie π).

Mata broni tu wyraźnie stanowiska, że w rapie można sobie pozwolić na więcej (Waga błędów się zmniejsza / O ile pływają w bicie), z grubsza streszczając w ten sposób tezę  publikowanego w POLITYCE tekstu Marcina Flinta. Nie ukrywam, że ja tam czasem lubię sobie rap poczytać, ale mam świadomość, że nie każdy tekst musi sobie radzić bez beatu jak literatura – z kolei wersy Masłowskiej, choć zdecydowanie ciekawsze literacko, sporo tracą, gdy je zmienić w linijki wokalne.

Różnorodne, oj różnorodne są u Maty beaty, szkoły się tu mieszają, a na końcu i tak zostają w pamięci podkłady dość już trywialne, jazzujące i funkujące, zasłuchane w produkcjach O.S.T.R.-a z czasów, gdy Mata był w podstawówce. Spójna jest sama tematyka tekstów, które – jakby w kontrze do gęstej od przygodowych przykładów Patointeligencji – opowiadają dość nudne epizody tego zwyczajnego życia chłopaka z wyższej klasy średniej. A to wyjazd narciarski do francuskiego Les Orres z piciem bordeaux za 4,5 euro, a to rozwleczone niemożebnie zakupy we Freshmarkecie z winem Sangrita. Sporo w ogóle konsumpcji – foie gras we francuskiej restauracji po wyjściu z paryskiego muzeum, a dalej kanapka z ogórkiem w Caffe Nero. Cóż, ciekawe, czy poziom zainteresowania Matą osiągnął już memiczne „piłkarze zjedli śniadanie”. W każdym razie skutki takiego otwarcia na te zwykłe momenty są na swój sposób interesujące, choć pewnie mało podniecające z punktu widzenia tego, co już wiemy z głośnej Patointeligencji. Wyciągnąć rym z jakiegoś pasztetu to rzecz imponująca, ale – jakby powiedział mój kolega – w swojej klasie. A obrona przed dorosłością i jazda bez trzymanki na tekstach i sytuacjach pamiętających podstawówkę – godna wzmianki, ale też wobec gigantycznych oczekiwań całej prasy (którą Mata ugodził we wrażliwe miejsce tekstem o liceum Batorego) drugorzędna. I każe raczej czekać na drugi album, stworzony już pod presją popularności, jako ten właściwy test.  A presja będzie duża – warszawski koncert promocyjny Mata gra od razu w hali Expo XXI, a jego publikę będą stanowić pewnie po połowie dzieci i ich rodzice, bo poniżej 16. roku życia wejście tylko z dorosłym opiekunem.

To mi każe wrócić do wątku z początku tekstu. 100 dni do matury łapie autora, pokolenie jego rodziców i cały polski hop-hop w ciekawym momencie: rap jest dziś na takim wielopokoleniowym etapie jak muzyka rockowa w latach 90. Tak samo jak wtedy ćwierć wieku upłynęło od pierwszych nagrań Black Sabbath do wielkich sukcesów grunge’u, tak rodzice wychowani na Kalibrze (warto sobie przypomnieć, że członkowie K44 zaczynali poważną karierę wcześniej niż Mata!) dziś kibicują swoim pociechom marzącym o pierwszych rap-płytach w okolicy gimnazjum. Rodzice znają rynek nie gorzej niż dzieci, kibicują ich pasji, znani ludzie zagłaskują, jest fajnie, kochajmy się. Obawiam się jednak, że to preludium do finału jak w czasach dinozaurów: zagłada dla gatunku zawsze nadchodzi z najmniej spodziewanej strony.

MATA 100 dni do matury, SBM 2020, 5-6/10