Powstanie i taniec

Jest jakiś paradoks w tym, że pod względem budżetu na pirotechnikę od jakiegoś czasu rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego rywalizuje z Sylwestrem. Pod względem budżetu na muzykę rozrywkową dopiero zaczyna go gonić. Ale w tym roku zostawia w tyle te teoretycznie zdecydowanie bardziej pogodne rocznice 11 listopada i 4 czerwca. To dla mnie fascynujące, jak poprzez zmianę sposobu opowiadania – w przede wszystkim mocne włączenie do narracji kultury popularnej (poza muzycznymi są też tradycyjnie wątki komiksowe, uczące przez zabawę ekspozycje itd.) – w ciągu kilkunastu lat ten charakter przypominającego tragiczne wydarzenia święta zamienił się w dzień, w którym można sobie puścić licencjonowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego funk albo nawet martyrologiczne trapy. Czy mi to przeszkadza? Niespecjalnie. Zrobione wydaje się to bardzo rasowo i jedno, co na pewno można powiedzieć, to że jest to z całą pewnością muzyka miejska. Jak urban music. Jak Urbaniak.

Chodzi mi oczywiście o nową płytę Michała Urbaniaka poświęconą walczącemu miastu: For Warsaw With Love (Muzeum Powstania Warszawskiego/Agora). Zaskakująco lekki, mocno przebojowy i nagrane z godnym podziwu feelingiem zestaw utworów, w których nasz skrzypek i saksofonista wraca do czasów Urbanatora i do amerykańskich przyjaźni. Ba, zatrudnia wybitnych jazzowych instrumentalistów ze Stanów Zjednoczonych, m.in. Marcusa Millera i Lenny’ego White’a (ale też świetnych Polaków: Marka Pędziwiatra, Michała Tokaja itd.), do nagrania kompozycji swoich, Davisa, Evansa czy Monka, z wypisami z klasyki (choć ten Chopin vs Paganini to akurat moment wyjątkowo jak na tę płytę akademijny), szczyptą fusion i spinającą całość klamrą funkującą wersją Autobusu czerwonego Władysława Szpilmana i powstańca Kazimierza Winklera. Z rapem, soulowymi wokalizami, fortepianową frazą Hancocka i atmosferą raczej upbeatową, z paroma ledwie momentami melancholii. Być może Urbaniak nie potrafi inaczej, być może wyczuł, jak zmieniło się podejście do tematu w Warszawie – w każdym razie zrobił dobrze to, co potrafi najlepiej. Bez odkrywania nowych horyzontów, choć wspomniane UrbTrap sygnalizowałoby, że z nowymi tendencjami jest na bieżąco. I na pewno naturalnie, co zresztą charakterystyczne dla wszelkich projektów Urbaniaka, włącznie z grywanym niedawno orkiestrowym UrbSymphony. Spore wrażenie robi Don’t You Ever Know z partią Herbiego Hancocka (!) i wokalami Patrycji Zarychty (współautorki utworu). Zresztą czy melancholia oddaje klimat zrywu?

Liryczna obudowa przedsięwzięcia, idąca ku zjednoczeniu (united we stand… itd.), pokojowemu współistnieniu, wplata się w temat także z naturalnością. Pozostaje oczywiście ewidentnie taneczny charakter długich fragmentów albumu. Można chyba jednak powiedzieć, że my, Polacy, na tyle swobodnie zaczęliśmy się czuć przez lata, celebrując rocznice smutne, że ten taniec wisiał w powietrzu. Czy zresztą mam prawo po tej linii krytykować Urbaniaka? Skąd. To on urodził się w okupowanej Warszawie, nie ja. To na jego życiorys Powstanie wywarło bezpośredni wpływ. Ma prawo do swojego hołdu dla miasta, w swoim stylu. Co najwyżej sam mogę mieć problem z tym, czy wypada mi się przy tym bawić tak dobrze, jak się bawię.

A dobrze bawię się – i to całkiem złośliwie – już nawet czytając o tej płycie i widząc, jak ktoś grającego tu Davida Gilmore’a, gitarzystę, przedstawia jako „Davida Gilmoura z Pink Floyd”.

Że Powstanie to dziś narodowy brand, trzeba przekonywać chyba tylko tych, którzy nigdy nie widzieli gadżetów, naklejek i kolorowej odzieży związanej z pamięcią o wydarzeniach 1944 r. To rocznicowe szaleństwo przynosi czasem ewidentnie złe skutki – jak w wypadku Mike’a Tysona, jednej z poprzednich twarzy kojarzonych z powstańczą rocznicą, wpisanej w nią za sprawą kampanii firmy produkującej napoje energetyczne i na koniec kojarzonej już głównie z uwagą na temat tego, że Polacy w czasie wojny przeżyli niewiele w porównaniu z tym, co przydarzyło się Czarnym w Ameryce (choć i w tym zdaniu jest coś pouczającego – bo gdy przypomnimy sobie muzykę walczących o swoje prawa Afroamerykanów, wyjdzie na to, że taneczna nie tylko bywała, ale była bardzo często, duch naturalny dla kompanów Urbaniaka). Jest to brand w pewnym sensie oczywisty, bo przeprowadziłem w życiu po mieście paru obcokrajowców w różnych okresach i pamiętam, która część historii Warszawy najmocniej przyciąga tu turystów, która robi na nich największe wrażenie, która wywołuje kulturowe memy („War-saw”), buduje wizerunek metropolii. Jest to również brand, hm, wartościowy. Co wyraża się w budżetach kolejnych rocznic. To dzisiejsze przedsięwzięcie bez wsparcia Muzeum Powstania Warszawskiego pewnie nie mogłoby zaistnieć. Jak wiele innych – w krajobrazie wakacji kolejna pozycja płytowej serii powstańczej to rzecz równie pewna jak Męskie Granie i Open’er. A stylistycznie, jak widać, czasem nawet bardziej zaskakująca. Poza tym o ile tamte dwa ostatnie trwają dzięki prywatnym sponsorom, ten jest efektem rzadkich w dziedzinie muzyki rozrywkowej subwencji. Nie to, żebym tu się zaraz oflagował i krzyczał o dotacje. Szanujmy jednak spontanicznie zmieniający się klimat wokół narodowych rocznic, bo przyjdzie jeszcze taki dzień, że połowa polskiej kultury będzie wisiała na instytucjonalnych budżetach, wszyscy będziemy skazani na to, co z siebie wydadzą, a wtedy okaże się, że smutne rejony wyeksploatowane mamy już jednak dużo bardziej. A jak nie będzie funku i życia, to zostanie goła pirotechnika.

URBANIAK For Warsaw With Love, Muzeum Powstania Warszawskiego/Agora 2019, 7/10