2 ważne wiadomości i 3 warte uwagi płyty

Mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Skoro już zacząłem klasycznie, to najpierw tradycyjnie zła: Live Nation, czyli tzw. światowy lider rynku, kupił właśnie dużego polskiego promotora koncertowego Go Ahead. W deklaracjach wszyscy zainteresowani się cieszą, co jest jasnym znakiem, że publiczność koncertowa powinna się raczej niepokoić. Pomysł sprzedawania imprez w jak największych przestrzeniach za jak największe pieniądze nie jest nowy, ale Live Nation doprowadziło tę grę do neoliberalnej perfekcji (o czym kiedyś pisałem). Wystarczy minimum ekonomicznej wyobraźni, żeby się domyślić, że mniejsza konkurencja na rynku wcześniej czy później oznacza jeszcze wyższe ceny biletów. W tym wypadku oznacza również problemy komunikacyjne. Chcecie znać różnicę między Live Nation a Go Ahead? Moim zdaniem jest taka jak między dwoma koncertami Morrisseya.

Ten organizowany przez Go Ahead odbył się w warszawskiej Stodole w roku 2009 i wspominany jest przez tych widzów, których znam, jako doświadczenie wyjątkowe i niezapomniane. Ten organizowany (w tej samej sali) przez Live Nation pięć lat później pozostawił po sobie niesmak i skończył się zerwaniem występu przez artystę z niejasnych, mimo oświadczeń, powodów, a później skomplikowaną procedurą zwrotu pieniędzy. Próbując ją w jakiś sposób wyjaśnić czytelnikom, napisałem wtedy do Live Nation z pytaniem (Dziękujemy za kontakt z nami! Twoje pytanie jest dla nas bardzo ważne i zostało przydzielone członkowi zespołu Obsługi Klienta) i od pięciu lat czekam na odpowiedź*. No więc podstawowa różnica jest taka, że Go Ahead organizowali koncerty, a Live Nation zawiadują biznesem koncertowym. Szefów Go Ahead można było znaleźć na sali na większości imprez i zapytać, co jest grane. Live Nation z dużą dozą prawdopodobieństwa odeśle was do zespołu obsługi klienta. Nikogo oczywiście nie skreślam, dużo się dowiemy z pierwszych deklaracji np. w stosunku do festiwalu Spring Break, ale głupio byłoby się w takiej chwili cieszyć. Go ahead, Live Nation.

Druga wiadomość jest już znacznie sympatyczniejsza. W piątek, koncertem Orlando Juliusa, otwiera się ponownie najlepszy (prawdopodobnie) klub jazzowy na wschód od Berlina, czyli Pardon To Tu. Wprawdzie gdy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, gdzie dokładnie się będzie mieścił, to jednak chodzą po mieście słuchy, że to nie będzie miejscówka na jeden sezon. A informacja o lokalizacji nadejdzie dziś w ciągu dnia.

Trudno się sumuje takie dwa newsy, ale żeby zakończyć ten wątek jakąś puentą: nie sprzedawajcie jeszcze głośników. Trudno się muzycznie wyżywić koncertami Live Nation, tym bardziej, że do tanich nie należą. Za to nawet jeśli postanowicie co wieczór odwiedzać Pardon To Tu, to prawdopodobnie na miejscu uda wam się kupić jakąś płytę. Poniżej trzy krótkie o płytach z ostatnich tygodni.

ELEPHANT9 & REINE FISKE Psychedelic Backfire II, Rune Grammofon 2019, 8/10
No i proszę. Koncert. Norweskie trio Elephant9 wspólnie z gitarzystą Reinem Fiske (Dungen), którego twórczość opisuję po mediach od czasów Landberk (jak mówią Anglicy: story of my life) i który jest przykładem żywotności w bliskich mi od lat 90. rejonach rocka progresywnego i psychodelii. Tyle że sekcja rytmiczna nie pozwala zamykać Elephant9 w kontekście prog-rocka, a to, co tu wyprawia na organach Ståle Storløkken, godne jest pracy doktorskiej i zalicza się pewnie raczej do współczesnego jam rocka najwyższej próby. Dla nieśmiałych, których zrazi długo rozwijające się Your the Sunshine of My Life, najlepszym punktem startowym może się okazać drugi utwór na płycie. Nie słuchałem jeszcze Psychedelic Backfire I (która wyszła tego samego dnia w wersji cyfrowej, a na LP ukaże się w piątek), ale obie płyty już w koszyku. To bezpośredni backfire (jak mówią Anglicy) paru godzin spędzonych z PBII w streamingu. Można mieć zastrzeżenia do Elephant9 w studiu, ale na żywo to niesamowity zespół.

JOSIAH STEINBRICK Meeting of Waters, Hands In The Dark 2019, 8/10
A po to właśnie – jeśli ktoś by sobie zadawał dziś to pytanie – mamy labele muzyczne. Założyciele francuskiego Hands In The Dark ostatnio opublikowali choćby płytę Piotra Kurka, a dziś zaskakują niezwykłym wydawnictwem, które odkryli dwa lata wcześniej jako album wydany tylko na kasecie. Meeting of Waters nagrał – prawie w pojedynkę, jedynym gościem jest tu grający na marimbafonie Matthew Compton – pracujący w Los Angeles Josiah Steinbrick. Kalifornia kojarzy mi się z innego typu elektroniką, ale ten cykl miniatur wychodzących od brzmień perkusyjnych w stronę zaskakująco dobrze zespolonych z nimi brzmień syntetycznych, aż do rozmycia granicy, też robi wrażenie idealnej ścieżki dźwiękowej na słoneczne dni. Minimalistyczny, wciągający w atmosferę zamyślenia, zarazem laboratoryjnie precyzyjny i bardzo subtelny, idealny kandydat na partnera scenicznego dla Huberta Zemlera, no i właśnie Kurka. Koniecznie!

LAURENCE PIKE Holy Spring, The Leaf Label 2019, 7/10
Perkusista Triosk (których losy ostatnio śledzę m.in. za sprawą Szun Waves, w którym to zespole i Pike grywa) ewidentnie słuchał dużo Eliego Keszlera. Konfrontacja ambientowych plam i bębnów w bardzo dynamicznej i swobodnej formule sugeruje, że i Laurence Pike lubi pałeczkami sterować wszystko, co się da, i zastąpić trzyosobowy zespół improwizatorów. Przeciw przemawia tu zbytnie przekombinowanie niektórych fragmentów – u Keszlera jest jednak klarowniej. Za – rozmaitość pomysłów Pike’a, który dzięki uczestnictwu w najróżniejszych projektach z łatwością otwiera się na nowe pola. Ostatecznie mocno na plus przechylają cały ten rachunek utwór Drum Chant, w którym perkusja śpiewa futurystycznym głosem niczym kiedyś wokoderowa Laurie Anderson, no i bezbłędne Dance of the Earth. I znów mamy trochę Zemlera w transowych, polirytmicznych fragmentach albumu Australijczyka. Ale proszę mi wybaczyć – dużo ostatnio słucham Portretów wydanych przez U Know Me (z m.in. Zemlerem na pokładzie), i tylko się utwierdzam w przekonaniu, że to nie tylko znakomity pomysł, ale i rewelacyjna płyta, którą wspominać się będzie jeszcze długo.

Aha, ukazał się też ostatnio nowy Morrissey, ale o nim było już dziś aż za dużo.

*Więcej o tej historii w notce LiveDonald kontra Lotto.