Czego nauczył mnie Mark Hollis

Czasem mam wrażenie, że śmierć zrobiła się strasznie wyrafinowana w wynajdywaniu kolejnych celów wśród muzyków. Miałem już przygotowany do publikacji kolejny tekst o Off Festivalu, który pisałem przed nadejściem wiadomości o śmierci Marka Hollisa. Tymczasem wyszedłem wieczorem z koncertu – i już Hollisa nie było. 64 lata (w co trudno uwierzyć). A ponieważ chodzi o artystę, od którego prawdopodobnie całe pokolenie wchodzące w świat muzyki w latach 80. uczyło się wrażliwości, ton tego kolejnego festiwalowego wpisu wydał mi się na tyle niestosowny, że postanowiłem szybko dopisać kolejny – nawet jeśli nikt go nie zdąży przeczytać, to przynajmniej tu będzie. Polifonia bez słowa o Hollisie prawdopodobnie by się unieważniła, zapadłaby się pod ziemię.

Po pierwsze, Mark Hollis na czele Talk Talk wyprowadził sporą część publiczności nurtu new romantic z dyskoteki. The Party’s Over, choć to płyta dość wyrafinowana, była częścią kultury tanecznej wczesnych lat 80., kultury remiksów, dyskotek, programów radiowych w rodzaju Romantyków muzyki rockowej (no dobrze – była jedna taka audycja, przynajmniej w Polsce). Z charakterystycznym wokalistą, dość złożonymi aranżacjami, trzymającymi się jednak wzorca – blisko Spandau Ballet czy Duran Duran z tego samego okresu. Ze szczyptą melancholii – tytuł skądinąd dobrze określa to wczorajsze wieczorne przełamanie nastroju – ale z utworami pasującymi do list przebojów. Zawsze nagrywasz płytę, która jest najlepsza, biorąc pod uwagę możliwości i okoliczności – tłumaczył się później Hollis w jednym z rzadkim wywiadów (dla „Voxa”). Ten album – i kolejna płyta It’s My Life, z największym w dorobku Talk Talk hitem singlowym (przynajmniej jeśli brać pod uwagę kolejne reedycje) – dały zespołowi szansę pracy w innych okolicznościach i z nieco większymi możliwościami.

Po drugie, w ciągu pięciu lat zespół Talk Talk zrealizował być może najwybitniejszą serię płyt prowadzących słuchacza w kolejne kręgi wtajemniczenia. Od The Colour of Spring po Laughing Stock stopniowo wprowadzali w środku epoki syntetyków tradycyjne instrumentalne środki, poszerzając paletę instrumentów, skalę dynamiczną (Chameleon Day), wykorzystując elementy ambientu i wreszcie improwizację. A przede wszystkim – wprowadzając w muzyce startującej od przebojowego popu elementy estetyki wykorzystującej brzmienia rockowe, ale idącej pod prąd tradycyjnej rockowej energii i formy. Otwartej na jazzowe wpływy brzmieniowe (choćby Milesa Davisa, którego szczególnie uważnie MH słuchał) w obrębie ascetycznej, niejazzowej struktury. Późniejsi wykonawcy postrockowi i z kręgu poszukującego rocka będą się powoływać na Talk Talk – po trosze ze względu na formę nagrań słyszalnych już na płycie Spirit of Eden, a po trosze pewnie właśnie ze względu na to stopniowe i konsekwentne wywracanie na lewą stronę komercyjnej konwencji. Podobne wolty wykonywać będą inni wykonawcy zaczynający karierę, włącznie z Radiohead. Inspirować się będą brzmieniem Talk Talk takie formacje jak Bark Psychosis.

Dla mnie najmocniejszym doświadczeniem związanym ze słuchaniem w latach 80. Talk Talk była jednak cisza. Interesowały mnie różne gatunki, włącznie z tymi najgłośniejszymi i najmocniejszymi – a może i na czele z nimi – ale propozycja Talk Talk w pewnym momencie stała się wyjątkowo szokująca właśnie ze względu na to, jak Hollis operował ciszą, pauzami, dynamiką nagrania. Zauważyłem, że cisza – mówił w cytowanym już wyżej wywiadzie – jest czymś, czego boi się większość ludzi. Stwarza im przestrzeń do rozmyślań, a ludzie niekoniecznie czują się z tym wygodnie. Z dzisiejszego punktu widzenia nawet najbardziej abstrakcyjne, improwizowane, wyciszone momenty ostatnich dwóch płyt Talk Talk wydają się bardziej oczywiste. W epoce The Joshua Tree czy Daydream Nation wydawały mi się radykalne.

Po trzecie wreszcie – i może najważniejsze – Hollis okazał się artystą całkowicie i idealnie panującym nad swoim dorobkiem. Autorem pięciu udanych, włącznie z tym pierwszym, albumów z Talk Talk (być może nawet coraz lepszych!) i świetnej płyty solowej wydanej 21 lat temu. Muzycznie nie robił od tamtej pory prawie nic, co w wielu przypadkach może być najlepszym posunięciem w karierze. A ostatnie stadium zrozumienia tego, o co chodzi – już nie w sztuce, tylko w życiu – polegało na tym, że ostatecznie porzucił karierę muzyka, żeby spędzać więcej czasu z rodziną. Przyznał gdzieś, że po prostu nie da się sensownie i uczciwie połączyć jednego z drugim. Żartowaliśmy sobie z tego faktu kiedyś w jednej z naszych audycji z cyklu HCH, udając w Prima Aprilis, że trafiliśmy oto na materiał syna Marka Hollisa, który rzekomo nagrał płytę na złość nadopiekuńczemu ojcu. Ale poważnie – szanuję to życie. W kwestii życiowej to było zen, w sferze artystycznej – czarny pas.