Beirut ukrył majstersztyk na przeciętnej płycie

Zach Condon nie przestał być młody, ale nie jest już tak bezczelnie młody, żeby mu to dodawało bonusowego uroku. I okazuje się, że ten bonusowy urok odgrywał w karierze jego muzycznego przedsięwzięcia znanego jako Beirut całkiem dużą rolę. Cofnijmy taśmę o 13 lat. Condon ma lat 19, jest więc bezczelnie młody, a za sobą ma typową dla Amerykanów w wieku wczesnoakademickim włóczęgę po Europie. I z niczego (co wydaje się wtedy dodatkowym bonusem – o ile bonus może być jeszcze dodatkowo dodatkowy) jego kariera prowincjonalnego (Nowy Meksyk, dokładniej Albuquerque – czasy jeszcze przed Breaking Bad) backpackera zamienia się w romantyczny mit muzycznego wędrowca, który sam podsycałem na łamach „Przekroju” w ten sposób:

Traf chciał, że jako nastoletni backpacker nie trafił najpierw do Luwru ani do Galerii Uffizi, tylko do squatu w Amsterdamie, gdzie mieszkał pewien Serb. Ten miał plecak pełen muzyki bałkańskiej. Możemy się domyślać, że jeszcze charakterystyczne dla regionu napoje, i że to one pomogły nawiązać przyjaźń serbsko-amerykańską. Grunt, że wszystko doprowadziło obywatela USA do kulturowego objawienia. Co było potem, dokładnie nie wiadomo. Dość, że gdy nasz bohater wrócił do Stanów, otworzył jednoosobowy projekt muzyczny, który nazwał Beirut (choć nie był nigdy w Libanie), i zaczął nagrywać płytę – utwory inspirowane w równym stopniu rodzimą piosenkową tradycją i folklorem bałkańskich Cyganów (choć i na Bałkanach podobno nie był – dotarł ledwie do Pragi). Majestatyczne dęciaki bałkańskie spotykają tu więc ukulele. Rytmy walca – tańce meksykańskie.

W tym samym numerze opisywałem album A Hawk And A Hacksaw (też z Albuquerque). Powab i przebojowość Beirutu były jednak większe. Potencjał dotarcia do szerokiej publiki – choćby i tej backpackerskiej, która w połowie poprzedniej dekady stanowiła jeszcze ważną siłę rynkową – wydawał się większy. Szerszy wydawał się też świat inspiracji – starczyło go na inne europejskie pocztówki (francuskie) i nastroje na kolejnych płytach. Jeremy Barnes i Heather Trost z A Hawk…, którzy pojawili się na debiucie Condona Gulag Orkestar, dalej koncentrowali się na bałkańskiej estetyce, konsekwentnie pogłębiając tę formułę i nagrywając coraz lepsze albumy. Czego nie można powiedzieć o wszystkich następnych propozycjach firmowanych przez Beirut. To znaczy melancholia i melodyjność się zgadzały. Jeśli ktoś się zakochał w głosie Condona z okresu debiutu – wracał. A sława projektu była tak duża, że funkcjonował na rynku całkiem nieźle i nie opuszczał szeregów 4AD.

Na wydanej w piątek piątej płycie Beirut Gallipoli (tym razem napisanej we Włoszech) najgorzej brzmią te stylizacje bałkańskie i ukulele. Varieties of Exile pokazuje jak fatalnie wypada powtarzanie patentu, który artysta wypracował 13 lat temu. Jego dojrzały głos robi z tego, co było oryginalne, dość nieznośną pozę Morrisseya na Bałkanach. Ale zarazem nie jest to płyta jednorodna, a Condon (zawsze mam na końcu języka: Conor Oberst, może ze względu na młody wiek na starcie) stał się przez lata z naiwnego backpackera showbiznesowym wyjadaczem, który nie chce podjąć ryzyka wrzucenia wszystkich gruszek do jednego stylistycznego garnuszka. I próbuje wypełniać publiczności czas oczekiwania na kolejną porcję tego samego rozmazanymi balladami z syntezatorem. I te okazują się tu najlepsze. Najpierw On Mainau Island, a dalej We Never Lived Here, które jest wręcz ukrytym majstersztykiem na przeciętnej płycie. Prosty utwór napisany na syntezator, puzon i trąbkę z tekstem, który zdaje się negować samą możliwość życia przez chwilę czyimś życiem w innym kraju, pokazuje, że w gwieździe pozbawionej blichtru wynikającego z mody alternatywnej sceny i bonusów wiekowych ciągle ostał się talent do sprawnego wiązania w piosenki tego, co ma pod ręką. Ponad stylistycznym szablonem i w sposób trudny do łatwego zestawienia z czymkolwiek innym. Fin w pewnym stopniu kontynuuje tę linię i album lepiej się kończy niż zaczyna. A przede wszystkim, dosłuchany do końca, zachęca do napisania jeszcze paru słów o Zachu Condonie, nawet jeśli miałby to być sygnalizowany tytułem koniec albo wręcz jakiś epilog.

Poprzestańmy na tym, bo jak wiadomo o płytach średnich nikt nie lubi czytać. Szczególnie jeśli długość wpisu wykracza ponad średnią.

BEIRUT Gallipoli, 4AD 2019, 6/10