Pięćdziesięcioletni kolaż

Mówiąc językiem tej płyty: I did it again. Po wpisie o King Crimson jeszcze jedna rocznica, ale miałem od miesięcy dwie bardzo ważne dla mnie daty w kalendarzu. I nic nie poradzę na to, że sobą sąsiadowały. 1 grudnia 1968 ukazała się debiutancka płyta grupy Soft Machine, która zaczynała z Daevidem Allenem, tyle że tego brytyjskie służby graniczne nie wpuściły, gdy zespół wracał z koncertów we Francji, ostatecznie płytą debiutowali więc jako trio: Robert Wyatt, Mike Ratledge i Kevin Ayers. I jest to – obok działań Zappy i niektórych eksperymentów Beatlesów – jeden z najbardziej szalonych eksperymentów epoki – kolaż dźwiękowy inspirowany w równej mierze jazzem (Mingus, Coleman), muzyką awangardową (Stockhausen) i kulturą Beat Generation (Burroughs, od którego wzięli nazwę grupy). Prawda jest taka, że motywy związane z Beat Generation, do których Crimsoni doszli na opisywanym wczoraj Discipline, u Soft Machine były częścią składową od samego początku.

Historia całego nurtu Canterbury to historia grupy uczniów jednej szkoły, Simon Langton Grammar School for Boys w Canterbury, do której uczęszczali Wyatt, Ratledge, bracia Hopperowie (grający gościnnie na płycie) i jeszcze bracia David i Richard Sinclairowie, czyli założyciele grupy Caravan. Allen, przybysz z Australii, był zapalnikiem i rozsiewnikiem nowych trendów muzycznych, a nieżyjący już Ayers, niezbyt długo członek Soft Machine, postacią wprowadzającą do muzyki tej grupy zręby jakichś piosenkowych struktur, angielski humor i ciepły, psychodeliczny klimat. Reszta poszła za moment w stronę jazz-rocka, ciągle nieco kolażowego, czasem z wokalami Wyatta, ale to Ayers wiązał zespół na początku z rhythm’n’bluesem i w tym kolażowym amalgamacie krótkich tematów, jakim jest pierwsza płyta zespołu, to on wprowadza elementy o przebojowym potencjale – jak We Did It Again, które jest właściwie brytyjskim odpowiednikiem szaleństw Zappy (aż się prosi o partię gitarową w jego stylu) i z prostego utworu o zapętlonym w nieskończoność refrenem zamieniało się w 45-minutowy utwór podczas koncertów. Why Are We Sleeping? to z kolei hipisowska w tekście, psychodeliczna, ale bardziej rozbudowana piosenka (śpiewa znów Ayers, który podzielił się obowiązkami wokalisty z Wyattem), może nie tak przebojowa jak singlowe Love Makes Sweet Music (znajdziemy je dziś w dodatkach do reedycji albumu), ale jednak.

W basowych riffach Ayersa słychać, że mógłby wtedy grać z jakąś popularną formacją brytyjskiego R&B. Towarzyszyli zresztą wtedy jak cień podczas pierwszych koncertów grupom, które wkrótce przyćmiły SM popularnością, jak choćby The Jimi Hendrix Experience czy Pink Floyd. Ale Wyatt od początku nie mieści się już w popowych granicach jako bębniarz. Ratledge odnalazłby się pewnie w składzie Floydów, ale też ciągnie go w stronę jazzu. Jeśli całość nie osiąga poziomu najlepszych płyt Soft Machine w późniejszym kształcie, to dlatego, że ciągle jest nieco nieopierzona, szkicowa w charakterze. A jeśli ja nie napisałem na ten temat więcej, choć temat jest tego wart, to dlatego, że dziś sobota i sporo innej muzyki do przesłuchania.

SOFT MACHINE Soft Machine, Probe 1968,8-9/10