Rick & Morty & Gallegher & Wilhelm Bras

Ci wszyscy, którzy śledzą pełen skrajnej, niczym nieskrępowanej fantazji i absurdu serial Rick i Morty, trafili zapewne na ten odcinek. Szalony naukowiec (Rick) chce pomóc wnukowi (Morty) zdobyć dziewczynę, ale eliksir miłosny rozchodzi się wraz z epidemią grypy i trzeba przygotować serum. I tak świat, karmiony kolejnymi wersjami zrzucanych z powietrza szczepionek, przechodzi kolejne, coraz dziwniejsze mutacje. Sami bohaterowie mówią w tym momencie, że to świat jak z Cronenberga. Choć właściwie jest jak z Burroughsa, bo z kolei David Cronenberg reżysersko zmutował po nakręceniu Nagiego lunchu, w którym próbował odtworzyć na ekranie pełen koszmar narkotycznych tripów Williama S. Burroughsa. W każdym razie marzyłoby mi się, żeby muzykę do tego odcinka stworzył Wilhelm Bras.

Serial Rick i Morty kojarzy mi się też z niezapomnianymi opowiadaniami Henry’ego Kuttnera, które osładzały mi niegdyś trudy dzieciństwa ery przednetflixowej i przedplaystationowej. Po pierwsze, naturalne jest skojarzenie z ich bohaterem Gallegherem, czyli pełnym fantazji naukowcem, który mając do dyspozycji kawałek drutu, kilka baterii i zwykły haczyk, potrafił zmajstrować nowy typ agregatu chłodniczego. Po drugie – Gallegher, niczym Rick, wszystkie swoje wynalazki opracowywał po pijaku, a gdy się budził następnego dnia, nie wiedział, jak to wszystko zrobił. Z muzyką przezabawny naukowiec Kuttnera nie miał wiele wspólnego – poza jednym. Otóż namiętnie grał na potężnym, wykonanym przez samego siebie syntezatorze drinków:

Dziesięć miesięcy spędził budując urządzenie, które nazwał organami alkoholowymi i które zajmowało prawie całą przestrzeń. Mógł leżąc na wygodnej, miękkiej kanapie i naciskając guziki wstrzykiwać do swego wygarbowanego gardła trunki cudownej jakości, różnorodności i ilości. Ponieważ jednak zbudował organy w przewlekłym stanie upojenia alkoholowego, nie pamiętał naturalnie zasady ich budowy.

Teraz już wiecie, do czego piję. Nie, już nie do alkoholi. Chodzi o dopisek towarzyszący nowej płycie Wilhelma Brasa Living Truthfully Under Imaginary Circumstances i przypominający, że all sounds are of analogue origin by self-made synthesizers. W muzyce liczy się warsztat, ale – żebyśmy się dobrze zrozumieli – często w postaci dosłownej. Warsztat Wilhelma Brasa (aka Lautbild, na co dzień Paweł Kulczyński) jest wyjątkowy. W wywiadzie z serii pasjonujących rozmów w „Estradzie i Studio” (nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni polecam lekturę tego pisma miłośnikom polskiej sceny elektronicznej) ten konstruktor i kompozytor mówi o swojej słabości do chaosu układów analogowych. Szybko (…) okazało się, że to, co jestem w stanie zrobić, nie jest idealne z powodu konstrukcji i popełnianych błędów. I że łączenie modułów, z których każdy wnosi jakiś błąd, kumuluje je. Z tego ostatecznie wziął się charakter instrumentu, na którym gram.

To bardzo konsekwentnie realizowane credo artystyczne. Kiedy tylko Kulczyński pracuje jako Wilhelm Bras, mamy do czynienia z rozpędzonym, pełnym skrajnej, niczym nieskrępowanej fantazji (jak w R+M) ciągiem drżących, pulsujących, często przesterowanych i ostro bramkowanych motywów analogowego syntezatora. Bardzo charakterystycznych brzmieniowo – metalicznych, ale zarazem ciepłych. Nieustannie mutujących jak te stwory u Cronenberga. Opartych na rytmach zbudowanych często z brzmień o bardzo dynamicznej charakterystyce prostych impulsów elektrycznych. Do tego mamy przestrzeń ograniczaną zwykle dość bliskimi pogłosami, co nadaje całości nieco klaustrofobiczny, bardziej jeszcze nerwowy charakter.

Główną jednak cechą sześciu utworów zebranych na tej wydanej dwa dni temu trzeciej dużej płycie w dyskografii Wilhelma Brasa jest to, że są swoiste, odmienne od czegokolwiek innego. Słychać to w każdej minucie nagrania. Jak gdyby już sam prąd otrzymywany przez urządzenia, które wykorzystuje, był mocniej zanieczyszczony jakąś odwrotnością maszyn do audiofilskiego czyszczenia prądu, albo zainfekowany komputerowym wirusem bohaterów Ricka i Morty’ego. I nie, nie znacie tej płyty, dopóki nie przesłuchaliście jej do końca. Nie, nie będę się powtarzał, pisząc, że muzyka Brasa zmienia się cały czas, więc i na końcu macie jeszcze coś odświeżająco nowego. Po prostu grany z nerwem godnym Autechre czy Squarepushera utwór Waist Deep in Dead Canarians to jeden z najlepszych w ogóle utworów Wilhelma Brasa. Gallegher nie miał słuchu – jak się dowiadujemy z jednego z opowiadań Kuttnera. Bras go ma.

Cała ta piętrowa przenośnia domknie mi się klamrą – i to wcale bez specjalnego forsowania – gdy przypomnę, jak to widziałem Wilhelma Brasa na scenie po raz pierwszy (jeszcze przed tym koncertowym nagraniem powyżej) i ten jego dziwny, dziwnie podświetlony wtedy samoróbkowy syntezator wydał mi się trochę eksponatem rodem z eXistenZ Cronenberga. Czyli filmu nakręconego już po mutacji opisanej w pierwszej sekcji. Przełożenie na kulturę wizualną ma sens – w końcu poza tym, że o konstruktorze i kompozytorze, mówimy w wypadku Brasa o artyście wizualnym, który zdradził swoją dziedzinę dla muzyki.

WILHELM BRAS Living Truthfully Under Imaginary Circumstances, Attitudes 2018, 8/10