Stara muzyka, która uchodzi za nową

Kiedy DJ Koze pojawił się na scenie – a sięgam tak daleko pamięcią bez większego trudu – nurtowało mnie, skąd taki dziwny, trochę śmieszny pseudonim (potem się dowiedziałem, że to od nazwiska: Stefan Kozalla). Dziś dziwi mnie raczej to, że ktoś został przy przydomku DJ, który brzmi trochę tak jak forsowany mgr na nagrobkach ludzi stawianych za późnego PRL-u, kiedy realnie oznaczał awans społeczny. „Późny” jest tu kluczem. 20 lat temu prasa okrzyknęła didżeja następcą gwiazdy rocka, więc dziś jesteśmy z tą bajką niczym rock pod koniec lat 80. Niby Guns N’Roses nagrali fajną rockandrollową płytę, prasa pieje z zachwytu, ale za kilka albo kilkanaście lat przyznawanie się do fascynacji tym albumem stanie się nieco wstydliwe. Przyjemność nie zniknie, ale może być obarczona towarzyskimi konsekwencjami. Tyle że DJ Koze nie jest oczywiście jak Guns N’Roses. Jest prędzej jak Alice Cooper, którego GNR zaprosili na jedną z kolejnych płyt. Reprezentantem starej kultury house/techno, która dokładnie w tamtych czasach – pod koniec lat 80. – zaczęła wymiatać kulturę rock and rolla, a dziś ma 30 lat.

Ten wstęp jest na pewno mniej przyjemny niż nowa płyta, którą nagrał z uczestnictwem wielu znamienitych gości niemiecki Marokańczyk DJ Koze, zatytułowana Knock Knock. Ale choć nie chcę nikomu psuć przyjemności, muszę zwrócić uwagę na pewną nierównowagę perspektyw. Otóż uwagi, że to letnie brzmienia pachnące wakacjami, są więc idealnym odpowiednikiem ładnie grają, panie doktorze, albo dają czadu. Mówienie, że to takie fajne i lekkie odpowiada mówieniu, że blues Bonamassy nieźle buja albo że Foo Fighters dobrze łoją. A pieczętowanie tego albumu mianem kolejnego klasyka muzyki klubowej jest jak wystawianie maksymalnej noty Perfect Strangers grupy Deep Purple jako rockowej klasyce. Warto więc pokusić się o odrobinę rozsądku – fakt, że house po różnych perypetiach ma dziś bardzo dobrą prasę (w dużej mierze jako szlachetniejsza i bardziej miękka alternatywa dla twardej sieczki EDM), nie czyni go od razu muzyką odkrywającą nowe terytoria.

DJ Koze ma wyczucie parkietu i jeszcze lepsze wyczucie lounge’u czy wykreowanego dwie dekady temu downtempo, do którego odwołuje się tu najczęściej, pracuje jednak (bardziej niż np. konkurencyjni Todd Terje czy Nicolas Jaar) na komponentach brzmieniowych rodem z przełomu wieków. Te akurat wracają do łask, co trzeba traktować bez stronniczości: nie stały się mianowicie od tego świeższe, są tylko modne. Dlatego jesteśmy w stanie odbierać jako miłą wariację na temat jedynego hitu francuskiego Stardusta w Pick Up, a oczywiste nawiązania do stylu The Avalanches w Music on My Teeth czy Baby jako naturalne. Dlatego wyciąganie gwiazdy tamtego okresu Roísín Murphy (która jest w takim razie Alice’em Cooperem tej płyty – przy zachowaniu proporcji oczywiście) ma głęboki sens. Dlatego opieranie This Is My Rock na melancholijnej sekwencji fortepianowych akordów jako żywo przypominającej Touch Daft Punk (ozdobionym soulowym chórkiem niczym sample wycinane przez The Avalanches) ma sens. W tym układzie José González jest jak Badly Drawn Boy remiksowany przez didżejów w analogicznym okresie dziesiątej dekady XX wieku. A może samplowany Bon Iver pełni tę rolę lepiej, dodając odrobinę ludzkich emocji syntetycznym brzmieniom? Tak czy owak nie byłby to jednak gest nowy.

Dalej podtrzymuję: ładnie grają, panie doktorze. To fajna, bardzo miła muzyka, której przyjemnie się słucha i która ma swoje wzloty – choćby finałowy Drone Me Up, Flashy z zagubionym gdzieś wśród ech głosem Sophii Kennedy, dobór southern-rockowych sampli w Music On My Teeth uważam za genialną didżejską robotę, podoba mi się Colors of Autumn, a na wieczór na działce płyta jest zasadniczo idealna. Choć niezbyt wysoko oceniałbym chwalony dar posługiwania się przez Koze’a melodią, co najłatwiej sprawdzić w obu utworach z Murphy, opartych na nastroju i brzmieniu, a nie linii melodycznej. Dźwiękowo cała płyta zrobiona jest z jakością nieosiągalną dla dużej części dzisiejszych domorosłych laptopowców (i tu np. Illumination się sprawdza jako przykład), ale pamiętajmy, że i dinozaury rocka można było w latach 80. pochwalić za to, że okupowały najlepsze studia nagraniowe. Yes nagrali w latach 80. genialnie brzmiący album, choć dyskusyjny pod względem zawartości muzycznej. I też – podobnie jak dziś Koze – zdawali sobie sprawę z wyczerpania pewnego języka, którym posługiwał się ich dotychczasowy gatunek. A przynajmniej ta myśl niemieckiego producenta – żeby poszerzyć jak najmocniej pole widzenia nurtów tanecznych końca ubiegłego wieku – wybrzmiewa tu dobrze, bez fałszywej nuty. Choć to myśl przychodząca w rejonach, które Reynolds w Retromanii (książka jest w pewnym sensie summą wszystkiego, co się w ostatnich dekadach wydarzyło w muzyce) opisuje jako technologię cyfrową wychodzącą z szorstkiego etapu prymitywnego, skutkiem czego normą w muzyce tanecznej stały się nieskazitelna gładkość i staromodna subtelność. Równolegle – dodaje Reynolds – kultura didżejska zatraciła zdolność szokowania nowością. W teoretycznie najbardziej ambitnym pod względem poszukiwań brzmieniowych i sygnalizującym postępowość (otwiera to cytat Remember that I know the future better than you know the past) utworze Jesus grzęźniemy w nudnych pętlach i bezproduktywnych eksperymentach.

Przepraszam więc raz jeszcze, jeśli komuś zepsułem przyjemność tymi ciągłymi i trochę prowokacyjnymi odwołaniami, ale warto schładzać emocje i nie stosować podwójnych standardów do różnych sfer sceny muzycznej. Koze to świetny didżej i znakomicie radzi sobie z układaniem klocków, które już wszyscy znamy. Nagrał przyjemną, letnią, pachnącą wakacjami płytę, którą brzmieniowe subtelności chronią przed posądzeniami o wtórność i drugorzędność, byciem starym, dobrym house’em i starym, poczciwym downtempo.

DJ KOZE Knock Knock, Pampa 2018, 6-7/10