Dzień jazzu spuszczonego ze smyczy

Nie powie wam o tym żadna stacja pomiarowa ani żadna aplikacja, ale dziś w powietrzu mamy zapewne największe stężenie jazzu w ciągu całego roku. Na całym świecie odbywają się koncerty w ramach proklamowanego przez UNESCO Międzynarodowego Dnia Jazzu. W Polsce – wiele imprez jednocześnie. We Wrocławiu wielki finał Jazzu nad Odrą z całą plejadą zespołów (że aż proszę sprawdzić – jest ich kilkanaście), podobnie w Katowicach z JazzArtem, który ostatniego dnia gościć będzie m.in. niesamowitą Fire! Orchestra (tutaj pełny program). W Studiu im. W. Lutosławskiego, gdzie wczoraj grali Łoskot i Zimpel/Ziołek and the Wrens (siedmioosobowy skład), dziś też potężna orkiestra z Marcinem Masecki, Grzegorzem Tarwidem i m.in. George’em Gershwinem w repertuarze (są jeszcze ostatnie bilety). Dlaczego o tym piszę?

Choćby dlatego, żeby zaprosić was na te koncerty, ale również dlatego, że skończyłem lekturę znakomitej książki Magdaleny Grzebałkowskiej Komeda. Osobiste życie jazzu, która wśród wielu zalet ma tę, że pokazuje pierwszy okres ekspansji gatunku w powojennej Polsce jako rozłożyste drzewo genealogiczne – z początkami w jednym, może dwóch składach, w których większość członków stanowili pianiści, więc trzeba było się wymieniać instrumentami, aż do momentu, gdy niemal każdy z tych oryginalnych członków założycielskich formacji miał własną formację i nieco inną ścieżkę. Fajnie w ten sposób popatrzeć na jazz jako całość. Po latach żyjemy w świecie, w którym dwóch fanów jazzu może się nie dogadać w sprawie wizji i kształtu ulubionej muzyki, bo wyobrażają ją sobie zupełnie inaczej. A jazz nie potrzebuje już gatunkowego snobizmu, który zarzuca mu się w tych „katakumbowych” latach i do którego poniekąd przyznają się sami twórcy (Komeda), wystarczy mu uwaga. Jeśli w Warszawie, Wrocławiu, Katowicach i innych miastach będą dziś komplety, to więcej tłumaczyć nie trzeba.

Jako osoba, która pograniczom poświęca najwięcej uwagi, przygotowałem na MDJ coś odpowiednio niemainstreamowego. Bo chociaż taki Marc Ribot byłby w stanie grać tradycyjny jazz, płyty jego MARC RIBOT’S CERAMIC DOG to każdorazowo mieszanka wybuchowa różnych gatunków. A to jest jedna z tych płyt, na których składniki wymieszane są misternie i po wirtuozersku, ale autor mieszanki ma pomysł, by nam chlusnąć całą tą mieszanką w twarz jak egzaltowany nastolatek nielubianemu koledze piwem na imprezie. Ribot sprzedaje nam mianowicie tę swoją wielogatunkową miksturę z punkową zadziornością, odmawiając bycia uładzonym, elegancko ubranym i nienagannym technicznie muzykiem trzymającym się z dala od brudnej i niemiłej rzeczywistości. Zapowiadał tę płytę pełen gniewu utwór Muslim Jewish Resistance wymierzony w pierwszej kolejności w politykę imigracyjną Trumpa. A ponieważ jest rok 2018, utwór ten, mający wszelkie cechy rocka, o jakich rock często zapomina, opisuje w dniu premiery jazzowy „Down Beat”. Całą płytę Ribot otworzy zawołaniem em>Mam prawo mówić fuck you! w utworze Personal Nancy.

YRU Still Here? to oczywiście wypadkowa osobowości członków tego zespołu – niejednokrotnie brzmiącego jak większy skład – czyli Ribota (poza grą na gitarze i basie także śpiewa), Shahzada Ismaily’ego (bas, Moog i chórki) oraz Chesa Smitha (perkusja, elektronika i chórki). Pokręconego power tria, które w oryginalnym przydomku tego typu formacji bardzo poważnie potraktowało słowo power. I z pełną mocą zwraca swój silny przekaz przeciwko władzy. Są kolejne mocne fragmenty, ale każdy z nich ma już zupełnie inny charakter. Fuck La Migra brzmi jak zagrany na rockowo klasyk starych hiphopowców w rodzaju Public Enemy, w Pennsylvania 6 6666 Ribot jest jak Sun Ra w rytmie samby. Z jednej strony mamy tu charakterystyczne chóralnie dośpiewywane frazy linii wokalnych, z drugiej – ogień sekcji rytmicznej. W Shut That Kid Up ten sam lider jest już jak bluesman w kapeli post-hardcore’owej. Oral Sidney with a U to krzyżówka Zappowskich zabaw metrum i funkującego rytmu Billa Cobhama. Orthodoxy z podobnym ogniem wprowadza nas w świat arabskich skal. W żadnej minucie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy w następnej.

Wklejam tu dziś tych kilka zdań o płycie Ribota nie tylko dlatego, że mnie zaskoczyła. Przede wszystkim dlatego, że odpowiada na ważne pytanie, z którym zostajemy po lekturze książki Grzebałkowskiej: czy te wszystkie ważne wydarzenia wokół polskiego jazzu ponad pół wieku temu nie wynikały aby z tego, że był niebezpieczny, że był ówczesnym nośnikiem buntu, że organizował życie młodych ludzi do tego stopnia, by skraść im wiele lat i kazać się poświęcić muzyce. Później został przez lata jednak coraz bardziej salonowym gatunkiem. A u Ribota – zresztą tak jak u kilkorga z gwiazd tych festiwali na 30 kwietnia – jazz, choćby i w rockowym, noise’owym wydaniu, znów jest niebezpieczny. Ceramic Dog jest w tym sensie psem spuszczonym ze smyczy. Kundlem, którego przodkowie parę pokoleń temu zadawali się z jazzmanami i którego może i nawet przyjęliby do stada, tylko co z tego, gdy ten woli hasać luzem, ciągle warczy, a istnieje też ryzyko, że potrafi ugryźć w to miejsce, na którym spoczywa ciężar ciała najelegantszego nawet pianisty jazzowego podczas koncertu.

MARC RIBOT’S CERAMIC DOG YRU Still Here?, Northern Spy 2018, 8/10