Czyste szumienie

Rzecz o ważnym zjawisku ostatnich tygodni, czyli o szumieniu. Nie o sumieniu, choć chrześcijańskie święta blisko, a w uszach szumią jeszcze hasła z czarnego piątku, odnoszące się m.in. do kościelnych sumień (a były na cichych w większości manifestacjach także i przykłady wykorzystania hałasu). Owszem, dziś temat narodzin wróci, ale tylko na moment – będzie przede wszystkim o kilku ciekawych płytach z muzyką mniej lub bardziej eksperymentalną. Czyli – trawestując słynne hasło ECM – o najpiękniejszych dźwiękach blisko szumu.

Włoska elektronika pojawiała się ostatnio na Polifonii i we współprowadzonej przeze mnie audycji w Dwójce wielokrotnie (Caterina Barbieri, Alessandro Cortini), a teraz znów daje o sobie znać, w postaci jednej z moich ulubionych płyt ostatnich tygodni – 45°12’N 72°54’E Giuseppe Cordaro. Tytuł odsyła nas do miejsca gdzieś nad Bajkałem, ale tematyka jest bliższa ciału autora, a bardziej jeszcze – jego żony, której organizm Cordaro podsłuchiwał przez całe miesiące ciąży. Mamy tu oczywiście serce matki, ale i dźwięki przyszłego Cordaro juniora pływającego w wodach płodowych – żeby to wszystko nagrać artysta zastosował mikrofony kontaktowe i ultrasonografię dopplerowską, całość jednak nie idzie w stronę eksperymentów samplingowych Herberta czy duetu Matmos. Włoski artysta ładunki elektryczne ciała zamienił na dźwięki, oblewając odgłosy rozwijającego się ciała muzyką na syntezator modularny i organy. Cała płyta to imponujące dzieło reżyserii dźwiękowej, wykorzystujące ciepłe sprzężenia, elektroniczne pluski i tworzące masywne ściany dźwięku. Intencją było oddanie istoty żywiołu, który zarazem potrafi odebrać (utonięcia), jak i podtrzymać życie. Opowieść nie jest jednak wcale tak mroczna, na jaką się zapowiada – ani tak obsesyjnie skoncentrowana na efektach dźwiękowych. Jest przede wszystkim bardzo ludzka, emocjonalna, może dlatego, że na planie osobistym pozostanie pocztówką dźwiękową z narodzin dziecka. Producencko – świetne, ostatnie szlify ten materiał otrzymał w Greenhouse Studio w Reykjaviku, w ręcznie przygotowanej wersji fizycznej wygląda imponująco. Ja się na razie zadowoliłem cyfrową, dostępną na Bandcampie.

GIUSEPPE CORDARO 45°12′N 72°54′E, Facture 2018, 8/10

O ile poprzedni album brzmi jak dotknięty palcem Bena Frosta, to ta epka zawiera już po prostu Bena Frosta, w całej okazałości. All That You Love Will Be Eviscerated wydaje się nie najgorszym (a może nawet bardziej satysfakcjonującym) uzupełnieniem zeszłorocznego albumu The Center Cannot Hold. Z remiksami dwóch kompozycji z tamtej płyty przygotowanymi przez Steve’a Albiniego i Alva Noto oraz czterema autorskimi utworami samego Australijczyka. Wyróżniają się na tej krótkiej płycie Ionia w wersji Noto oraz utwór tytułowy – mający w sobie tyle delikatności, że aż trochę wystający z dorobku Frosta. Idzie to w stronę Tima Heckera, a bardziej nawet Jefre Cantu-Ledesmy. Choć ta centralna sekwencja z pełnym niepokoju zrytmizowanym szumem to już tylko u Frosta (albo znającego się z nim dobrze Jóhannssona, że tak znowu wspomnę). Powiedzmy, że to jest to tytułowe szumienie. Poza tym dużo stałych trików, bo Frost lubi się zapętlać w ulubionych sztuczkach z syntezatorami, trzeba jednak przyznać, że taki format niezbyt długiej płyty mu sprzyja.

BEN FROST All That You Love Will Be Eviscerated, Mute 2018, 7/10

Dobrze – także na tym tle – wypada album YOY, czyli elektronicznego projektu Błażeja Kotowskiego. Z okładką zaatakowaną przez estetykę Minecrafta, z czym pierwsze minuty albumu, pełne zrytmizowanych syntetycznych brzmień cyfrowych (blisko Raster-Noton), może się jakoś składają w jedną całość. Ale chyba nie pełen, bardziej różnorodny program płyty – w utworach Gripper i Aspirin muzyka YOY robi się głębsza, bardziej wielowymiarowa. Na pewno jest to płyta pełna niepokoju, choć w odniesieniu do sygnalizowanych tu przejść zdrowotnych, którymi ma być inspirowana – zaskakująca. Estetyka gier rzeczywiście się tu pojawia, co słusznie zauważa Jarek Szczęsny w swojej recenzji Nowej Muzyce. No i jest to album bogatszy niż się wydaje na początku – mimo nieustannych zapętleń przynosi i cały kalejdoskop brzmień, i precyzyjnie kreśli nastrój. To album bardziej nerwowy niż taneczny. I bardziej chaotyczny niż melodyjny. A mimo to bardzo wciągający i rozwijający się ciekawie (aż do końca wyróżniającego się również Throat Ache). Raczej na głośniki, nie słuchawki. Wydane – zwyczajem labela Audile Snow – także na karcie MicroSD, do którego to nośnika muzyka rzeczywiście bardzo pasuje.

YOY Glutton, Audile Snow 2018, 7/10

Lucy Railton znaliśmy dotąd jako wiolonczelistkę i współtwórczynię London Contemporary Music Festival. Paradise 94 to solowy debiut brytyjskiej artystki, który wydaje się zarazem retrospekcją różnych rzecz, które do tej pory robiła na własną rękę, bo są tu i utwory na wiolonczelę, i elektroniczne kolaże dźwiękowe. Kompozycją, która najlepiej splata dwa te wątki wydaje się Gaslighter, choć poza narzędziami elektronicznymi Railton praktycznie w każdym utworze wykorzystuje brzmienia wiolonczeli, często odkształcone, obniżone do granicy możliwości. Ciekawe są analogie tego obiecującego, ale jeszcze nie powalającego materiału ze znacznie popularniejszymi kompozycjami w rodzaju filmowych utworów Hansa Zimmera, choćby z Dunkierki. Miałem ostatnio okazję opisywać ważny dla tego filmu fenomen dźwięku Sheparda, czyli partii – często smyczkowej – idącej w nieskończoność do góry. Lucy Railton wykorzystuje tę popularną iluzję dźwiękową w ostatnim utworze ze swojej płyty, Fortified Up. W jeszcze mocniej działającej wersji glissandowej. Swoją wiolonczelę Railton też zdaje się synchronizować z dźwiękami w rodzaju silnika łodzi motorowej w takim choćby The Critical Rush. Ale wdaje się w jej działania sporo chaosu – dla jednych pożądanego, dla innych utrudniającego odbiór.

LUCY RAILTON Paradise 94, Modern Love 2018, 6/10

Duńska Posh Isolation wydaje mi się ostatnio jedną z najbardziej stałych pod względem jakości repertuaru wytwórni publikujących wartościowe rzeczy na pograniczu muzyki ambient i eksperymentalnej (ostatnio znakomita kompilacja!). A duet Vanessa Amara – Birk Gjerlufsen i Victor Kjellerup – dobrze się w tę stałość wpisuje atrakcyjnym, bogatym brzmieniowo, choć statystycznym, operującym sekwencjami wolno zmieniających się, a właściwie przepływających w siebie stopniowo powiększonych akordów albumem Manos. Z jednej strony mamy tu smyczki, z drugiej – pojawia się jednostajne dzwonienie, rodzaj dronu, czasem pojedyncze alikwoty teoretycznie nienależące do świata tej wolno sunącej do przodu muzyki (20-03-2017 21-12-2016 06-02-2016), w rzeczywistości będące kotwicą utrudniającą tym ładnym akordowym progresjom ulecenie w gładki banał. Element postarzania brzmienia i mylenia tropów sprawi jednak, że do tej muzyki równie blisko będzie fanom Grouper co Stars Of The Lid. Gjerlufsen i Kjellerup zaczynali, ćwicząc swoje szerokie akordy na organach kościelnych gdzieś na duńskiej prowincji – i fascynację tym instrumentem (w tym sezonie już nie po raz pierwszy o nim wspominam) słychać wciąż na Manos, choć to już inaczej, z większą elastycznością brzmieniową skonstruowany album. Krótki, niespełna 34-minutowy, ale skrojony idealnie – nie nuży i świadczy o tym, że duet na swoim trzecim wydawnictwie odrobił lekcje z historii ambientu.

VANESSA AMARA Manos, Posh Isolation 2018, 7-8/10