Milenialsi atakują, zeszłomilenialsi się bronią

Młodzież dobrze się bawiła na warszawskim koncercie Gorillaz. Tego jestem pewien, bo wnioskować można nie tylko z okrzyków aplauzu, ale i liczby transmisji prowadzonych telefonami komórkowymi do kolegów i koleżanek. Wydaje się nawet, że na te półtorej godziny publika porzuciła wieszanie psów na organizatorach akcji, a raczej ich systemie dystrybucji biletów. Bo tu trzeba przypomnieć, że młodzi ludzie nie są szczególnie lojalni i takie brawurowe akcje jak ściągnięcie słynnej grupy Damona Albarna na całkiem kameralny koncert (jakieś tysiąc osób zebranych w dobrych warunkach sali Nowego Teatru) przez program T-Mobile Electronic Beats, dają marce szansę, by zapunktować, ale równie łatwo mogą ją zepchnąć w strefę hejtu. Zresztą po co ja to piszę – tego pewnie uczą w podręcznikach marketingowych na temat milenialsów. Nie uczą tam jednak takich rzeczy, jakie potrafi Albarn.

Z podziwem obserwuję karierę lidera Blur i Gorillaz. Bo kilka lat temu, oglądając świetny skądinąd koncert Blur na Open’erze i obserwując tabuny przybyłych na festiwal młodych fanów Arctic Monkeys, którzy patrzyli na Blur jak na ludzkie warzywa, a na ich publiczność jak na klub seniora, miałem raczej ponure refleksje co do jego wizerunku. Wydawało mi się, że mimo tego całego potężnego repertuaru skazany jest na starzejącą się publikę, choćby przychodziła za coraz większe pieniądze i wypełniała największe sceny. A tymczasem Albarn gra nawet nie na dwa, tylko na trzy fronty. Stworzył sobie przyczółek całkowicie alternatywny w postaci Africa Express, znakomicie wpływający na jego hipsterską credibility. I jeszcze dryfuje z Gorillaz w stronę mieszanki hip hopu i alternatywnego rocka, którą rozumie i kupuje właśnie tzw. młodzież, czyli ludzie raczej przed trzydziestką. Co więcej, potrafi namówić sponsora, żeby zapłacił mu za koncerty dla tej młodej publiki w salach stosunkowo niewielkich rozmiarów i z biletami za stawki mikro.

Przy okazji Albarn koncertowo załatwia własne interesy: na warszawskim koncercie odegrał repertuar Humanz – z gośćmi częściowo obecnymi na miejscu, częściowo śpiewającymi z odtworzenia na ekranie, z sześcioosobową kapelą i pięcioosobowym chórkiem – hity z poprzednich płyt zostawiając na bis. Za pieniądze sponsora – w dodatku nienachalnie się prezentującego (poza podprogowym przekazem wszechobecnej magenty) – spryciarz promował więc płytę, wychodząc z tego przedsięwzięcia raczej umocniony niż osłabiony. Gdyby nie to, że ma ciekawsze rzeczy na głowie, to właśnie Damon Albarn mógłby pisać instrukcje obsługi milenialsów, których najpierw wychowywał na komiksowych teledyskach, stopniowo (jak, nie przymierzając, w Harrym Potterze) coraz mroczniejszych, a wreszcie na tej trasie porzucił prawie w ogóle, decydując się na full contact z publicznością żywej kapeli nieudającej nikogo innego, a w szczególności rysunkowych postaci. Ba, proponując tejże publiczności krótkie monologi o charakterze polityczno-społecznym (przepraszał za to wszystko, co się aktualnie wylewa z jego kraju). I opisuję to z podziwem, chociaż moje zdanie na temat nowego repertuaru Gorillaz znacie.

Pokolenie ubiegłego milenium próbuje sobie ostatnio radzić z młodą publicznością na różne sposoby. Chciałbym więc do tych paru zdań na temat koncertu dorzucić słowo o nowej płycie Ride, która wydaje się kolejną próbą tego typu. Spóźnioną w stosunku do My Bloody Valentine i Slowdive, więc na euforię bym nie liczył, choć na rozmarzonych i rozmazanych gitarowych piosenkach ciągle można jeszcze zarobić. Grupa Marka Gardenera i Andy’ego Bella wydaje zatem album po 21-letniej przerwie. Walczą głównie za pomocą godnie prezentowanego, staroświeckiego rzemiosła, w którym – jak w finale siedmiominutowej kompozycji tytułowej – banał wyjętych z kontekstu partii gitarowych przeplata się z umiejętnością budowania nastroju potężnym zespołowym graniem. Wracają, jak u Slowdive, odniesienia do The Cure (Lannoy Point), ale w drugiej części płyty robi się naprawdę ciekawie, gdy zespół podąża raczej w stronę rytmiki krautrockowej, psychodelicznej Kalifornii (The Byrds), czy garażowej, space-rockowej pulsacji Spacemen 3. Chodzi mi głównie o pełne staroświeckiego uroku Rocket Silver Symphony i o motoryczny Lateral Alice.

Ten ostatni utwór, choć stosunkowo krótki, jest dla mnie w ogóle najciekawszym fragmentem nowej płyty Ride. Rockowa grupa lat 90. śpiewa tu: Śniło mi się, że spacerowaliśmy / David Foster Wallace i ja (pojawiają się odniesienia do niedokończonej powieści amerykańskiego pisarza The Pale King), a potem: Śniło mi się, że surfowaliśmy / Robert Anton Wilson i ja. Dostępność prozy Wilsona dziś jakby mniejsza, ale Wallace’a odkrywamy w Polsce z opóźnieniem na tyle dużym, że można się zastanowić nad śmielszym pakietowaniem bohaterów lat 90. w takie zestawy. Poza tymi odniesieniami nie brak w tekstach sygnałów zaskakującego nawet – bardziej w każdym razie niż w wypadku Albarna – politycznego zaangażowania.

Członkowie Ride stylistycznie nie próbują doganiać XXI wieku, i może słusznie. Cofają się raczej w stronę własnych inspiracji, stawiając na bezpieczne, psychodeliczne retro (kiedy próbują np. samplingu wokali w All I Want, wychodzi słabo i nieszczerze). To wystarczy, żeby stara publiczność przyjęła album ze względną satysfakcją, a nowa nie odrzuciła na wejściu. Ale czy z Ride uda się zrobić coś odczytywanego na nowo z równą intensywnością w czasach, gdy już samą ich nazwę popkultura zagospodarowała już na nowo i większości ludzi urodzonych w latach 90. kojarzy się ona tylko z piosenką Twenty One Pilots? Osobiście wątpię.

RIDE Weather Diaries, Wichita 2017, 6/10, no dobrze: 7/10 po trzecim słuchaniu i wyrzuceniu dwóch utworów