Zzzzzzzzzt, trtrtrtrtrtr, tktktktktktk

To w tytule to żaden błąd. Bo muzyka elektroniczna nie służy do tego, żeby było tak samo jak przy użyciu tradycyjnych instrumentów i głosu. Daje możliwość budowania utworów z innego alfabetu dźwiękowego. Choć w praktyce obrosła już we własne standardy i rzadko się zdarzają w dziedzinie rozrywkowej muzyki elektronicznej jakieś zaskoczenia. Żeby nie sięgać daleko: kojarzy się z Depeche Mode grającymi bardziej, hm, bluesową wersję tego, co robił Kraftwerk, co było bardziej, hm, minimalistyczną wersją tego, co robił Jean-Michel Jarre, a co było z kolei bardziej kosmiczną wersją tego, co robiła Wendy Carlos. Tak w dużym uproszczeniu. Po tylu latach nietrudno bawić się w rozpoznawanie barw konkretnych maszyn, roczników, pól zastosowania itd. Muzyka elektroniczna jest, w najogólniejszym kształcie, światem tak ustandaryzowanym, jak muzyka na gitary elektryczne od połowy lat 90. Tyle że raz na jakiś czas pojawia się płyta taka jak END duetu Max Loderbauer i Jacek Sienkiewicz. I zmiata takie wstępy.

Wśród ostatnich wydawnictw Sienkiewicza były takie, które wprawiały w konsternację (m.in. ważniejsza z dzisiejszego punktu widzenia płyta Ridges z Loderbauerem, o której pisałem tutaj), był też takie, które utwierdzały utarte poglądy na temat jego twórczości (jak rewelacyjna skądinąd Drifting opisywana tutaj, a później nieco słabsze Hideland, które recenzowałem tutaj). Nowa płyta z Maxem Loderbauerem – niemieckim specem od syntezatorów znanym m.in. z fatalnego moim zdaniem Re: ECM oraz dużo ciekawszych wydawnictw Moritz von Oswald Trio – to najbardziej zaskakujące wydawnictwo, jakie ostatnio miałem okazję słyszeć, kompletnie uwolnione od zamiaru bycia czymkolwiek – tak jakby jej twórcy wzięli sobie do serca postawę artystów elektronicznych z lat 60. i przenieśli ją w realia XXI wieku, odcinając się od rynku i badając możliwości, jakie daje język maszyn.

Nie jest to jednak w żadnym razie płyta maszyn. Z Ridges, która inspirowana była naturą, został tu duch naturalnej ewolucji – i głos jako, wprawdzie coraz słabiej identyfikowalny, ale pojawiający się składnik. Zanim dotrzemy do sielankowego niemal finału w Hut, zakończonego dźwiękami przyrody, będziemy mieli do czynienia ze swobodną ewolucją brzmień: transparentnych i gęstych, suchych i wilgotnych, pastelowych i metalicznych, delikatnych motywów melodycznych rozmywających się i mijających (Hak), dźwięków układających w przestrzenne drony (Sir), które wydają się nie mieć ani do końca syntetycznego, ani do końca organicznego charakteru, hałaśliwie terkoczących, choć dynamiczne kulminacje budowane są tu w sposób nieszablonowy, bez uderzania masą dźwięku, co technologia umożliwia (a artyści wykorzystują regularnie), raczej już poprzez chaos rozwijających się, pełnych niepokoju motywów (Noe). Z pojawiającą się tu i ówdzie warstwą perkusyjną, która jednak pozostaje elementem zepchniętym w trzeci plan – choćby w Tib, gdzie pozostaje pod całą warstwą brutalistycznych brzmień niczym delikatny, ołówkowy szkic.

Kontemplacyjny charakter Ridges słuchanego po END nabiera zupełnie innego wymiaru, bo to jedna z tych płyt, które każą wyżej ocenić nawet swoją poprzedniczkę. Na nowym albumie dostajemy ciąg bardzo gęstych od pomysłów, kontrastowo zmiennych miniatur, z których każda uruchamia wyobraźnię w nie mniejszym stopniu i każe po omacku szukać jakichś punktów odniesienia. Improwizacja? W pewnym stopniu. Utwory te mają swój początek w koncertowej prezentacji duetu z okresu wydania Ridges , ale proces był dłuższy i oznaczał swoisty ping-pong między miastami. Materiał został nagrany w Berlinie, zmiksowany w Warszawie, później poddany finalnej obróbce dźwiękowej znów w Berlinie i opublikowany w Warszawie. A jednym z najsympatyczniejszych wątków osobowych tego procesu jest fakt, że współpracownikiem Sienkiewicza przy miksie tej płyty był Sebastian Imbierowicz w 600v Studio (Pozdro600).

Trudno powrócić do rzeczywistości z uwolnionego świata END, który jest albumem oryginalnym na tyle, na ile elektroniczną brzmieniową konwencję jeszcze stać na oryginalność. I ogromnie trudnym do zaszufladkowania, co – jestem o to spokojny – za chwilę odnotują media, nie tylko w Polsce (premiera w najbliższy piątek). Mamy więc jedyną w swoim rodzaju okazję, żeby nowe wydawnictwo Recognition docenić przed „The Wire” i innymi muzycznymi periodykami tego świata.

MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ END, Recognition 2017, 8-9/10