Powieści w wydaniu piosenkowym

Z dedykacją dla tych, którzy sądzą, że ocenianie płyty z muzyką jest zajęciem na godzinkę, góra dwie. Nowy album Sun Kil Moon to 130 minut i objętościowo jest potężną (na jakieś 100 tysięcy znaków), pełną dygresji, postmodernistyczną opowieścią. Nowa płyta dawno niesłyszanych The Magnetic Fields to 150 minut i jest z kolei pisaną piosenkami (rok po roku) autobiografią lidera grupy. Razem prawie pięć godzin muzyki, a do tego nieprawdopodobne zwały tekstów i podtekstów. W praktyce jedno i drugie wydawnictwo to – żeby użyć terminu sprzed ery audiobooków – powieści w wydaniu dźwiękowym. Na swoją zgubę wykombinowałem, że zebrać te mocno zagadane albumy w jednym wpisie byłoby zręcznie.

Część wspólną na pewno dałoby się wskazać: obie płyty są bardzo mocno zagadane, obie nagrali amerykańscy 50-latkowie szukający karkołomnych wyzwań w obrębie szeroko rozumianej formy piosenki. A wreszcie – obie należą do najważniejszych wydawnictw pierwszego kwartału. Pewien wysiłek poświęcony na słuchanie zostanie nieźle wynagrodzony, właściwie nawet niezależnie od ostatecznego werdyktu. Bo – od razu zaznaczmy – obaj panowie mają już na koncie lepsze wydawnictwa. Jest jeszcze jedno podobieństwo: obie to mnóstwo ciekawych momentów i sensów, które warto prześledzić – pod warunkiem, że macie ze trzy spokojne wieczory i nie zajmujecie się pisaniem recenzji.

sun_kil_moon

Mark Kozelek pod szyldem Sun Kil Moon tym razem kusi rapową publiczność, pewnie nawet o tym nie wiedząc. Hip-hop lubi, ale nie jest – jak gdzieś wspominał – fanem gatunku, który by kupował płyty. Głupio by więc było oceniać jego długie opowieści tylko z perspektywy rapu, który sam karmił się w dużym stopniu także folkową tradycją opowiadania. A Kozelek karmi się z kolei fascynacją mordercami, przestępcami, jaką amerykańska – i nie tylko – muzyka przejawia od wielu dekad. I którą od wielu dekad przeżywa cała Ameryka. Snuje więc wspomnienia z własnego życia, tu i ówdzie widząc w mijanych miejscach ślady zbrodni, albo opowiada o walkach bokserskich, robiąc z kolei dygresje z własnych wspomnień. Tu i ówdzie wtyka niczym refren informacje dotyczące siebie dziś – jest człowiekiem ewidentnie pogrążonym w depresji, który nieustannie myśli o śmierci, nie wierzy w życie pozagrobowe, czuje starość, widzi tę starość dookoła i nie potrafi się uwolnić od wspomnień. W tym sensie jest to raczej kontynuacja Benji, trochę mniej zaskakująca na planie tekstów, ale bardzo ciekawa muzycznie.

W warstwie instrumentalnej Kozelek brzmi jakby młodziej. Zagrał tu prawie wszystkie partie, do większości podchodząc do instrumentów z dość dyletanckich pozycji, wykorzystując je w sposób niezwykle prosty, co sprawia, że skojarzenia z beatami hiphopowymi stają się tylko bardziej uprawomocnione (pianino elektryczne w The Highway Song, a potem ten krótki gitarowy przerywnik zamieniający się w piosenkę w piosence!). Tym bardziej, że jedyny współpracownik, który pojawia się na całej płycie, perkusista Steve Shelley (znany z Sonic Youth), genialnie wypełnia przestrzeń – zresztą Kozelek chwali go gdzieś w swoim strumieniu świadomości. Właściwie ta perkusja wystarcza za podkład dla partii wokalnych, co pozwala Kozelkowi pracować swobodnie nad resztą, rwać narrację muzyczną, wprowadzać zaskakujące interludia, budować napięcie, dokładać refreny. Te długie utwory, teoretycznie odrzucające monotonią opowieści, stają się dzięki temu wciągające i pełne zaskoczeń. A sam Kozelek przypomina nie tylko rapera, ale i Neila Younga, gdy pojawiają się chórki i bardziej zdecydowanie piosenkowy aranż (I Love Portugal).

Mark Kozelek – którego może trudno lubić, ale jeszcze trudniej nie podziwiać – nie przeskoczył tu Benji, ale na pewno ulepszył od strony muzycznej formułę, w której dygresyjna i szkatułkowa forma instrumentalno-wokalna towarzyszy zmieniającym się tematom tekstów. Nie porywa mnie sama liryka, dołączona do płyty ponownie na długiej, rozkładanej kartce, niemiłosiernie gęsto i drobno zadrukowanej. Nie porwałaby mnie też sama strona instrumentalna. Za to bezbłędnie brzmi połączenie jednego z drugim.

SUN KIL MOON Common As Light And Love Are Red Valleys Of Blood, Caldo Verde 2017, 8/10

Płyty w całości można posłuchać tutaj. A fiszka z tekstami wygląda tak:

img_20170312_130453_edit

Grupa The Magnetic Fields w swoim gargantuicznym (choć nierekordowym, od razu powiedzmy – 69 Love Songs trwało prawie 3 godziny i zawierało tytułową liczbę piosenek) dziele momentami się gubi, ale poprzeczkę ustawia wysoko. Utwory nie tylko oparte są na przeżyciach Stephina Merritta, ale niosą jeszcze panoramę czasów i obszywane są kodem kulturowym. Zaczyna od Allena Ginsberga i Judy Garland (która, jak przypomina tekst, wyzwoliła społeczność gejowską – Merritt jest zdeklarowanym homoseksualistą), potem jest John Foxx i Vivienne Westwood, science fiction, telewizja, wojna atomowa… Do tego w większości kompozycje odnoszą się do epoki stylistycznie – pierwszy album, który opowiada przełom lat 60. i 70. jest więc staroświecki, naiwny i pełen akustycznych brzmień, płyta numer dwa (przełom lat 70. i 80.) – syntezatorowa. Później plany się coraz mocniej mieszają – tak jak same epoki dla bohatera tracą wyrazistość. Surfin’ odwołuje się na przykład do kultury surferów (choć mamy rok 2008) – właściwie nie wiadomo dlaczego, poza konstatacją z perspektywy czasu: Surfing / Był w nim bunt i powody do dumy / Ale teraz w oceanach są tłumy. W I Wish I Had Pictures Merritt wyjaśnia, o co chodzi w całym tym koncepcie: chciałby być malarzem i namalować każdy miniony dzień, albo mieć zdjęcia ze swojego życia dzień po dniu. Ale jest songwriterem, w związku z czym będzie pisać piosenki. I pisze.

Porządek, jaki tu panuje, zwiastuje – inaczej niż kontrolowany chaos u Kozelka – pracę jakiegoś perfekcjonisty: 50 piosenek, każda o jednym roku, każda (stosunkowo) podobnej długości, z całą opowieścią podzieloną na 5 części po pół godziny. Do słuchania na raty, co wydaje się lepszym rozwiązaniem niż moje nurkowanie w biografii Merritta przez cały weekend. Słabsze punkty to nieuchronność, choć sprytnie maskuje je lekkość i humor. W najgorszym razie macie jednak z całości rewelacyjny dwupłytowy album z pewnie 20 wybranymi nagraniami. Prowadzony chwytliwą partią tuby A Cat Called Dionysus i pełen odniesień Judy Garland z pierwszej płyty, do tego jeszcze uwodzący refrenem i tekstem o erze hipisowskiej It Could Have Been Paradise. Potem bliski mi bardzo i spójny estetycznie raport z dorastania na przełomie lat 70. i 80. Nowofalowa dyskoteka w Hustle ’76, dalej przezabawna (We made The Shags sound like Yes) i trudna do zniesienia na planie muzycznym opowieść o pierwszych amatorskich próbach muzycznych Merritta w The Blizzard of ’78. No i cykl elektronicznych nagrań zakończony bezbłędnie odtwarzającą klimat synthpopu Danceterią o czołowym nowojorskim klubie epoki. Ale ten rodzaj kompetencji z dyskografii The Magnetic Fields już znamy. Studia i początki zespołu, które wypełniają narracyjnie część trzecią – najtrudniejszą w odbiorze – dają co najmniej niezłe Dreaming in Tetris i Weird Diseases. Z płyty numer cztery posłuchajcie Cold-Blooded Man (o tym, że ogrzać cię może tylko zimnokrwisty facet w furgonetce, uwaga, seryjnego mordercy). Z ostatniej – koniecznie opowieści o wiecznie zmieniającym się Nowym Jorku oraz o starym filmie, adaptacji powieści Verne’a, do której ilustrację dźwiękową stworzył Merritt (20000 Leagues Under the Sea).

Memuar Merritta można oczywiście uznać za nieco artystowski, ballady Kozelka za momentami nieco zlewowe. Ale oba przypadki to płyty, które kompletnie ignorują dzisiejszy deficyt uwagi. Im dłużej słuchacie, tym trudniej po nich wrócić do zwykłych zestawów piosenek.

THE MAGNETIC FIELDS 50 Song Memoir, Nonesuch 2017, 8/10

PS Fragmenty jednej i drugiej płyty dziś w HCH w Trójce.