Bo to za piękna kobieta była

Najpierw tylko przypomnę, że dziś zaczyna się festiwal w Sokołowsku, Sanatorium Dźwięku. Kameralny, ale mocny (tutaj więcej szczegółów). Dzisiejszy wpis będzie jednak daleki stylistycznie od awangardowego programu imprezy, będzie raczej ilustrować sytuację, w której i ja próbuję czasem, latem, znaleźć coś po prostu przyjemnego do posłuchania. I trafiłem: twarz na okładce znana jeszcze z lat 90., nie bardzo się zmieniła. Lista utworów po drugiej stronie okładki też dobrze mi się kojarzy. Choć czasem mam wrażenie, że – trawestując pewne znane powiedzenie – żurnalowo piękne kobiety w świecie muzyki robią to, co muszą, te o mniej oczywistej urodzie robią to, co chcą. A Natalie Imbruglia, która właśnie wydała płytę zatytułowaną Male, zalicza się raczej do tych ładniejszych.

Że tracę czas? Po prostu zacząłem tego słuchać i zestaw wydał mi się dość intrygujący, potencjalnie przyjemny, a utwory na tyle znajome, że aż chce się je skonfrontować z oryginałami. W dodatku pierwszy, Instant Crush z repertuaru Daft Punk, nie zdążył jeszcze zostać mocno ograny jako cover. Wyszedł w tej wersji (patrz klip na dole wpisu) dość wiernie, słuchałem go z przyjemnością i dałem się nabrać na resztę. Ale już przy drugim utworze, Cannoball Damiena Rice’a, słychać studyjną polerkę, przed którą szczęśliwie obronił się oryginał. Jeśli jest gatunek, który bardzo źle znosi przearanżowanie na fortepian i sekcję smyczkową, to z pewnością kameralna, gitarowa piosenka folkowa. Kwestia estetyki.

The Summer Josha Pyke’a zostało przez Imbruglię odtworzone niemal 1:1, co łatwo można sprawdzić. Piosenka jest prosta i prawie nie do zniszczenia w ten sposób. Trochę gorzej z I Will Follow You Into the Dark Death Cab for Cutie. Na tym etapie wiem już przynajmniej, co oznacza tytułowe hasło Male – chodzi o punkt widzenia przystojnych, niedogolonych mężczyzn, w których próbuje się wcielić pełna uroku kobieta. Jesteśmy w świecie stereotypów dotyczących płci, zilustrowanym muzyką też niestety momentami stereotypową. Tu znów producent Billy Mann lub sama Imbruglia nie odrobili lekcji: jej wersja jest przesadnie bogata aranżacyjnie, jak z odpowiednią dyskrecją wykorzystać kwartet smyczkowy w takiej sytuacji dobrze pokazuje ta wersja DCFC.

Na tym etapie wiem jeszcze jedno: Imbruglia zrobiła całkiem niezły mixtape. Jeśli coś mi tu przeszkadza, to Goodbye In His Eyes z repertuaru Zac Brown Band, już w wersji wyjściowej lekko kiczowate, a tu dobite próbami stylizacji country’owych w partiach wokalnych, czego każdy rozsądny producent powinien Imbruglii zakazać. Tym bardziej, że timbre głosu niebezpiecznie zbliża ją do średniej klasy wokalistek country. Kolejny utwór idzie w tym samym kierunku, tyle że bardziej w aranżacji orkiestry. Właściwie – żeby być precyzyjnym – idzie to w bluegrass. Biorąc pod uwagę, że chodzi o Friday I’m In Love The Cure, wyświechtane setkami coverów, dla niektórych może być nawet zabawnie (a może ktoś nie zna oryginału?). Mnie jednak to nie śmieszy. Uczucie, jakie miałem przy słuchaniu, można porównać tylko z tą chwilą, gdy rozmawiacie z ładną dziewczyną czy ładnym chłopcem (rzecz jest z pewnością uniwersalna: z uroczą osobą płci przeciwnej) i jeszcze nie wiecie, czy to był żart, czy jednak usłyszeliście coś bardzo głupiego, ale zaczynacie mieć złe przeczucia.

Naked As We Come z repertuaru Iron & Wine przechodzi zaskakująco gładko. Dopóki nie przesłuchacie oryginału, którego introwertyczny charakter nie został tu oddany. Ale nazwijmy to po prostu inną próbą odczytania, połączoną z palącą potrzebą dorzucenia sekcji smyczkowej. Wokalowo Imbruglia przynajmniej się stara. Niezdolni współpracownicy pozostają tak samo niezdolni jak wcześniej. Potem pojawia się piosenka, która z całego zestawu była dla mnie jedną z najbardziej intrygujących: cover Let My Love Open the Door Pete’a Townshenda. Wybór – w porównaniu z całą resztą – dość nieoczywisty. I bardzo przyzwoita nowa wersja, która od oryginału różni się tempem, aranżacją, ale mimo wszystko zachowuje coś z jego naiwnego ducha.

Tu muszę wziąć głęboki oddech, bo o ile część z poprzednich wersji po prostu Natalii Imbruglii nie wyszła, to kolejna jest katastrofalna. Zaśpiewana przy akompaniamencie gitary basowej Only Love Can Break Your Heart (w nastroju rodzaj przewrotnej odpowiedzi na poprzedni tytuł) Neila Younga to dekonstrukcja wszystkich zalet wybitnego oryginału. Gubi się beatlesowska lekkość, znika również przypominający grupę z Liverpoolu bridge, pojawia się w zamian jakaś próba soulowego potraktowania tych dwóch linijek, po których jednak refren brzmi sztucznie, nie tak romantycznie jak u Younga. Nie domyśliłbym się, o czym jest ta piosenka, gdybym jej nie znał wcześniej. Duet bas-wokal jest oryginalny, ale mimo minimalistycznego charakteru robi z tego piosenkę ciężką – to już lepiej wyszło kiedyś Saint Etienne.

Po czymś takim trudno słuchać dalej – niezła wersja I Melt With You Modern English (tu oryginał) to znów przede wszystkim świadectwo pewnego osłuchania Australijki. The Waiting Toma Petty wpisuje się w linię utworów zepsutych banałem podejścia do folkowo-country’owej materii przez współpracujących z wokalistką muzyków, Jonathana Yudkina i Billy’ego Manna. Końcowy klasyk The Wind Cata Stevensa (Yusufa Islama), denerwująco zapętlony na końcu, to cień autorskiej wersji. Chyba zrobię sobie składankę z oryginałów. Z płyty Imbruglii wypadałoby wykroić singiel. A w długi weekend z całą pewnością lepiej posłuchać na przykład nowej płyty Four Tet. Chyba że ktoś już w Sokołowsku, bo powoli zaczynam zazdrościć.

NATALIA IMBRUGLIA Male, Sony 2015, 3/10