Podryw metodą „na hipstera”

Dziś osobisty wątek, ale tylko dla ilustracji kilku pradawnych, dziś już rzadko spotykanych zjawisk. Właściwie spotykanych tak rzadko jak nowe płyty cudownej formacji Flying Saucer Attack. Niemożliwa jest już sama sytuacja, która przytrafiła mi się w roku 1998. Poszukując coraz to nowych grup psychodelicznych, a zarazem odniesień do science fiction w muzyce (mniej więcej w tym okresie napisałem nawet tekst o rocku kosmicznym dla „Nowej Fantastyki”), trafiłem na nazwę Flying Saucer Attack. Atak Latających Spodków. I wyobraźcie sobie (w epoce Google to nie do pomyślenia), że bardzo długo znałem tylko nazwę, nie znając muzyki. Owszem, mogłem sobie w raczkującym internecie sprawdzić, że pochodzą z Bristolu, ale samych nagrań w Warszawie nie było, można było co najwyżej zamówić w katalogu wysyłkowym w jednym z dwóch sklepów muzycznych, które takie zamówienia realizowały, ale realizacja i tak by trwała. Postanowiłem więc skorzystać z pomocy koleżanki, która właśnie wyjeżdżała na obóz językowy do Niemiec.

Właściwie osoba ta była już wtedy kimś więcej niż koleżanką, ale ponieważ interesowała się muzyką i zadała mi przed wyjazdem dość typowe wówczas (i też już rzadko spotykane pytanie) Poszukać ci jakiejś płyty na wyjeździe?, a mnie bardzo zależało mi na tym, żeby jej zaimponować, rzuciłem, że szukam wszelkich nagrań Flying Saucer Attack. O ile nazwa FSA wypowiedziana w sklepie (w odpowiedzi na natrętne „w czymś mogę pomóc?”) pozwalała się pozbyć opieki sprzedawcy, to rzucona w towarzystwie brzmiała jak coś na tyle mitycznego, że wywoływała zainteresowanie. Może nawet pociągała. I wprawdzie w 1998 roku nie było już hipsterów w stylu lat 40., a ci nowi nie zdążyli się jeszcze pojawić, to oczywiście było w tym machaniu nieznaną – ale intrygującą – nazwą coś hipsterskiego z natury. Koleżanka przywiozła mi z Monachium dwie płyty: singiel Sally Free and Easy (jeden z kilku coverów w dorobku FSA) oraz komisowy egzemplarz składanki Distance. Zdążyła przesłuchać i pokręcić głową, że (o ile dobrze pamiętam) trochę dziwna ta muzyka. Cóż, dziś stanowią część wspólnej, małżeńskiej kolekcji.

Ale zmienił się nie tylko status naszego związku. Za chwilę pojawił się Napster i nagle wszystkie nagrania FSA były już dostępne, wszędzie i dla każdego. Ba, można było się nagle przekonać, że tych innych ludzi, którzy ich słuchają, jest całkiem dużo.

Od momentu zainteresowania nazwą i opisami w internecie minęły miesiące, ale FSA mnie nie rozczarowało. Było mniej piosenkowe niż The Jesus and Mary Chain, bardziej psychodeliczne niż My Bloody Valentine, momentami brzmiało trochę jak wczesny Hawkwind, tyle że zwykle bez wokali i – w większości nagrań – bez perkusji (na perkusji grywał m.in. Matt Elliott, ale źle to wspomina, o czym jest trochę w sierpniowym „The Wire”). Były lekkie nawiązania do Galaxie 500 i Spacemen 3, których wtedy hołubiłem. Senna muzyka i tytułowe skojarzenia z naturą sprawiały wrażenie czegoś odnoszącego się zarazem do folku (szczególnie jasne w okolicach cenionej płyty Further) i nowej psychodelii. Odniesienia do Popol Vuh były sygnalizowane otwarcie (płyta Flying Saucer Attack). Błąd, niedociągnięcie, surowość były stałymi cechami. Ściana przesterowanych gitar nie miała w sobie w zasadzie nic z rockowej agresji. Za to na pewno coś z introwertycznego brzmienia 4AD. Coś z muzyki ambient, o dronach w muzyce rozrywkowej jeszcze się nie pisało. Komponowało się to jakoś z muzyką Boards of Canada, których poznałem w tym samym roku (ci mieli normalną dystrybucję w Polsce), a wykonawców, którzy w oczywisty sposób czerpali z FSA, takich jak Grouper czy Natural Snow Buildings, nawet wielki świat oczywiście jeszcze nie znał.

We wspomnianym już wydaniu „The Wire” jest tekst o FSA i całej scenie bristolskiego undergroundu lat 90. – drugim planie dla triphopowej sceny z tego miasta. A może nawet trzecim planie, bo była to wtedy wręcz kopalnia niedocenionych zespołów – poza FSA choćby Crescent czy fenomenalny Movietone. Tekst Josepha Stannarda polecam, a w czwartek w radiowej Dwójce będę się starał przybliżyć dorobek tej sceny. Doczekaliśmy czasów na tyle wspaniałych, że płyty każdego z nich można znaleźć, choćby i w sieci, bez większego trudu, a poniżej mogę nawet wkleić playlistę niektórych co ciekawszych nagrań Flying Saucer Attack, za której przesłuchanie nie trzeba nawet nikomu płacić. Ale ten moment niepewności, czekania, trochę przypominający to, co się dzieje na pierwszych randkach (pisałem całkiem niedawno o muzyce i fenomenie „pierwszej randki”), oddaliśmy w zamian. I być może ten romantyczny, podziemny wdzięk FSA trochę na tym ucierpiał?

Jest w każdym razie ta nowa płyta Flying Saucer Attack, zapowiedziana dość niespodziewanie po kilkunastu latach milczenia i wydana w środku wakacji, Instrumentals 2015. Dostępna wreszcie normalnie, w porządnej krajowej dystrybucji – na Off Festivalu miałem nawet w rękach winyl. To przede wszystkim nią chciałem zainteresować tym osobistym wątkiem i krzykliwym nagłówkiem. Jest równie introwertyczna co poprzednio i jest bardziej niż dotąd szkicowa, pozostała projektem solowym Dave’a Pearce’a. Rachel Brooke (dziś Coe), która przez lata była w grupie osobą numer dwa, tu ozdobiła tylko swoim projektem graficznym krążek płyty.

Nowy FSA wydaje się bardziej niepewny niż ten wczesny, sprzed 20 lat. Jeszcze bardziej wycofany. Poza kilkoma erupcjami gitarowych sprzężeń (#6), składa się z elektro-akustycznych, instrumetalnych partii gitarowych, bardziej może wyrafinowanych niż wcześniej (np. kosmiczne ozdobniki w #3), chyba nawet lepszych technicznie, ale zarazem mniej stanowczych. Są momenty, gdy gitara przypomina organy, są takie, gdy lekkie sprzężenia wydłużają pojedyncze dźwięki w nieskończoność, są też takie, które ewidentnie kojarzą się My Bloody Valentine. I dedykacja dla nieżyjącego już Floriana Fricke. Brak mi tylko takich nagrań, które – jaki kiedyś FSA na historycznej składance Harmony of the Spheres – zasypują ostatecznie rów między estetyką rockową a ambientem. To bardzo przyjemna płyta, ale dla mnie w dyskografii Pearce’a drugorzędna. Nie zwalnia od przyjrzenia się temu wszystkiemu, co robił od początku lat 90. I mam wielką nadzieję, że do tego zachęci. A z samym poznawaniem nie trzeba się spieszyć. Mam zresztą nadzieję, że wytwórnia Domino, dla której FSA był jednym z pierwszych wykonawców, wznowi tę dyskografię. Może tylko nie w przesadnie wielkich nakładach, bo nawet dziś nie będzie to rzecz na szczyty list bestsellerów, ale na tyle osobna, że i po tylu latach ktoś jeszcze może z jej pomocą podrywać metodą „na hipstera”.

FLYING SAUCER ATTACK Instrumentals 2015, Domino 2015, 6/10