Indie zmieniają świat

Jak wiadomo nie lubię terminu „indie”, ale powiedzmy, że w tym znaczeniu go akceptuję. Muzyczna kultura „zrób to sam” podsunęła metody działania całej dzisiejszej kulturze i ekonomii, włącznie ze sferą nowych technologii i start-upów – taka tezę stawia Deborah Cohen w swoim tekście „How Indie Rock Changed the World”. Teza nie jest może nowa, ale została ciekawie i dość wyczerpująco przedstawiona na łamach najnowszego wydania „The Atlantic”. Opowieść układa się w historię drugiej – po hipisowskiej rewolcie – fali rockowej energii, która zasiliła nową falę myślenia o świecie. Pierwsza (ta hipisowska) jak wiadomo skończyła się festiwalem hipokryzji, a jej uczestnicy deklarowali przywiązanie do wartości duchowych, a potem bili się o rynek, choćby na czele wielkich koncernów informatycznych. Drugiej udało się znacznie dłużej zachować spójność czynów i poglądów. Ciekawie jest podążyć za myślą Cohen, która podchodzi do tematu na świeżo, z warsztatem dziennikarki zajmującej się na co dzień historią, ale też świadka wydarzeń amerykańskiej sceny DIY.

Swój wywód Cohen prowadzi przede wszystkim w oparciu o treść dwóch wydanych niedawno książek. „Your Band Sucks” Jona Fine’a (nie znam, ale zdaje się, że poświęcona jest wszystkim tym anonimowym bohaterom punka i nowej fali, którym się nie udało) i „Girl in a Band” Kim Gordon (pisałem o książce obszernie w „Polityce”). Autorka trochę za bardzo koncentruje się w związku z tym na opisywaniu obyczajowości bohaterów sceny alternatywnej, co charakterystyczne – dość powściągliwej w porównaniu z pokoleniem ich hipisowskich rodziców. Ale odnotowuje, że czasy społecznościowego internetu przyniosły wreszcie należną uwagę wielu zapomnianym, ale konsekwentnym muzycznie i artystycznie wartościowym wykonawcom z lat 80. czy 90. Co do muzycznego rodowodu postawy geeka można by oczywiście z Cohen polemizować (w polemikę weszliby reprezentanci środowisk SF i komiksowego), ale trudno dyskutować o takich spostrzeżeniach jak przemiana zinów w blogi i prosta zależność między tymi formami. Sam pisałem o tym, nie chwaląc się, pracę magisterską, będę więc pod tym względem wpływu kultury indie na dzisiejszą rzeczywistość bronić jak lew. Fakt zmieniania rzeczywistości – także gospodarczej – poprzez chałupnicze działania we własnych republikach garażowych wydaje mi się już tak oczywisty (i spójny z tym, co robiło pokolenie Gatesa, Jobsa i Wozniaka), że pewnie nie trzeba będzie go w ogóle bronić. Nie są to więc, jak już wspomniałem, spostrzeżenia wstrząsające, ale gdy ktoś przedstawia je nie w branżowej gazecie i nie przez pryzmat branżowego spojrzenia, a do tego zbiera argumenty z różnych stron, warto na chwilę się nad tym zatrzymać.

Indie przenika do wszelkich sfer – od antysystemowej logiki w polityce (w połączeniu z nieufnością do reszty świata i swoiście rozumianym DIY – ostatnio u Pawła Kukiza), po modę na małe browary. Rozmawialiśmy sobie o tej ostatniej z pewnym polskim pracownikiem sektora nowych technologii, bardzo dobrze zorientowanym w temacie. To, co mi opowiedział, złożyło się w panoramę nie tylko amerykańskich browarów, które mają rys niezależnych wytwórni płytowych, ale i polskich browarów o nazwach znanych tylko najbardziej wtajemniczonym, ograniczonej ekspozycji w sklepach, no i produkujących piwo o przeróżnych smakach i aromatach, wręcz demonstracyjnie różniących się od całej reszty. Choć bazujących w większości na odkrywanym na nowo starym know-how. Zaraz, przecież nie inaczej jest z indie rockiem i indie popem! Na końcu ów nowo poznany znajomy mówi mi, czego słucha: Django Django. Idealny przykład – popowy w istocie zespół, ale z tej kasty, u której nie chodzi o sukces globalny, tylko pozostanie przy modnym, nieco jednak niszowym zjawisku. Hasła indie pop nie lubię jeszcze bardziej niż samego indie, ale jakże go tu nie zastosować?

Znajomy znał nową płytę Django Django szybciej ode mnie. Nic dziwnego. Po pierwsze, należy do sfery nowych technologii, więc muzykę miał w cyfrze na długo zanim do mnie zdążył dotrzeć fizyczny egzemplarz. Po drugie, wśród wielu cech nowej kultury, jakie wprowadziła scena alternatywna, poza zatarciem granicy na linii nadawca-odbiorca, jest również zatarcie granicy na linii dziennikarz muzyczny-słuchacz amator. To też część etosu DIY.

No więc jest nowa płyta Django Django, zespołu na tyle charakternego, żeby go wrzucać do koszyka z niezależnymi (nagrywa dla niewielkiej podparyskiej firmy Because) i jednocześnie tworzącego tak melodyjne piosenki, dopracowane w klasycznym rozumieniu tej sztuki, by żałować, że na listach przebojów zbyt często nie gości. Ba, wydaje się, że ciąży na nim klątwa The Beta Band (pisałem tu już o podobieństwie i bezpośrednich związkach tych dwóch zespołów), czyli że z etykietką ulubionej popowej grupy krytyków muzycznych nie mają wielkich szans u mas. Świadczą o tym umiarkowane wyniki sprzedażowe „Born under Saturn”, ich drugiej płyty, która ukazała się 4 maja. Poza TBB parę punktów odniesienia jest – The Beatles rzecz jasna, te jaśniejsze, bardziej piosenkowe momenty z Animal Collective (wokale), wreszcie rave’owa scena przełomu lat 80. i 90. Bo owszem, taneczne rytmy zespół z Londynu łączy z lekką, piosenkową konwencją w sposób bardzo naturalny. Co sprawia, że niektórzy doszukują się tu jeszcze skojarzeń z Klaxons.

Tekst, który płycie towarzyszy, zaczynający się słowami „Glow-sticks & rhinestones will breakdance on your bones” i kompletnie niezrozumiały, wydaje się podsuwać możliwe powody takiego ociągania publiczności: Django Django są tak skorzy do żartów i zgrywy, po alternatywnemu zdystansowani do wszystkiego, że przy okazji dystansują od siebie potencjalnych fanów. Poza tym ich piosenki są stosunkowo mało odporne na skipowanie. Singli da się z „Born under Saturn” nawycinać całe naręcze, ale przy tym większość z nich to piosenki tak zbudowane, że aby je docenić, trzeba przesłuchać od początku do końca. Zobaczyć w nich transformację stylu, przełamanie harmoniczne, zappowski błysk figlarstwa. Żart potrzebuje kontekstu. Nie jest to w żadnym razie wybitna płyta – podobnie jak poprzedniczka – ale znów mamy album imponująco poukładany, mięsisty, pełen zaskoczeń i znów (pierwsza płyta trafiła do mojej dziesiątki roku płyt lekkich, łatwych i przyjemnych) bardzo miły w słuchaniu.

DJANGO DJANGO Born under Saturn, Because 2015, 7/10

Równie przyjemnie słuchało mi się płyty „Runddans”, którą firmują artyści z dwóch pokoleń. Z jednej strony Todd Rundgren, weteran psychodelicznego popu. Z drugiej – Hans-Peter Lindstrøm współodpowiedzialny za dzisiejszy nurt „kosmicznego” disco oraz Emil Nikolaisen z grupy o zdecydowanie cięższym, rockowym charakterze, Serena-Maneesh. Co więcej – mimo bardzo różnych punktów wyjścia panowie spotykają się na gruncie, który dla żadnego z nich nie powinien być do końca obcy. Z lekką jednak naturalną przewagą Lindstrøma. Muzycznie album stanowi jak gdyby splot nurtów psychodelicznych o rockowych korzeniach, jakie reprezentował Rundgren, z dyskotekowymi. Czyli dochodzi tu do zaocznego splotu stylistyk, które nie mogło mieć miejsca w latach 70. Już z tego punktu widzenia warto się tym zainteresować.

Płytę tria Rundgren-Nikolaisen-Lindstrøm warto więc kupić, ale nie warto przepłacać. Dlaczego? Mamy tu do czynienia z właściwie jednym długim utworem podzielonym na części. Z psychodeliczną suitą, w której symfoniczne (poza elektroniką mamy spory skład żywych muzyków) fragmenty instrumentalne przetykają motywy wokalne z jednym powracającym tematem, który wrzyna się w głowę, a który w najpełniejszej formie usłyszymy w „Put Your Arms Around Me”, więc jeśli ktoś potrzebuje esencji albumu, to powinien od razu przejść do tego utworu. Niby nic, ale harmonie na „Runddans” i ekspresja wokalna Rundgrena, a także barokowy przepych mogą sprawić, że jedni będą mieli miłe skojarzenia z Robertem Wyattem, a inni – z grupą The Flaming Lips czy zespołem Tame Impala. Z drugiej strony, taka 39-minutowa płyta to podobno najlepszy możliwy rozmiar – tak przynajmniej twierdzi Jim O’Rourke. No ale O’Rourke, który ze świata indie uciekł aż do Japonii, to już temat na oddzielny wpis.

TODD RUNDGREN, EMIL NIKOLAISEN, HANS-PETER LINDSTRØM Runddans, Smalltown Supersound 2015, 7/10