Pisałem na blogu o Marku Kozelku

Poprzedni wpis nie został zainspirowany przez Marka Kozelka, ale z pewnością Kozelek z jego rodzinnymi historiami na nowej płycie pchnął mnie do kliknięcia „Opublikuj”. Pytali mnie o niego znajomi, pisały media, byli tacy, którzy tylko z fascynacją liczyli padające na płycie „Benji” trupy. Bo trup się tu ściele gęsto jakby to był album gangsta-rapera, tyle że charakter tych śmierci zupełnie inny. A całość – w pozornie niedbałym słowotoku różnych życiowych historii – zdaje się przypominać, że im więcej mamy lat, tym więcej zbieramy w głowie przykrych historii, tym więcej śmierci nosimy w sobie. Ale ja byłem nieufny, bo Kozelek – czy pod szyldem Sun Kil Moon, czy pod własnym nazwiskiem – nagrał już tyle udanych płyt, ostatnio też nie próżnował, więc niby dlaczego właśnie teraz miałaby być ta jedna? Wszystko jednak wskazuje na to, że „Benji” to jedna z najlepszych płyt, jakie nagrał, i najmocniejszy jak na razie punkt tego roku.

„Benji” to właściwie strumień świadomości, co podkreśla już sama forma książeczki z tekstami – wszystkie wlane ciurkiem, bez znaków przestankowych. Większość piosenek ma balladowy charakter opowieści wypluwanych całymi seriami zdarzeń, sądów, bohaterów, z bardzo oszczędnymi aranżacjami, z warstwą instrumentalną podkreślającą co najwyżej emocje tekstu – jak w wyliczance pierwszych kontaktów seksualnych Kozelka w „Dogs”, gdzie pojawia się mocna pulsacja bębnów Steve’a Shelleya (Sonic Youth). Podstawę akordową dla wokalu buduje gitara, rzadziej elektryczne pianino (Owen Asworth). Czasem pojawia się drugi głos (m.in. Will Oldham w dwóch utworach). Monotonia? Niekoniecznie, bo z wejściem w każdą piosenkę, w każdą opowieść, Kozelek dość mocno zmienia ton, sposób śpiewania, sporo melodeklamuje, czasem w niemal raperskim stylu (dodatkową inspiracją mógł być album z Jimmym Lavalle’em). Fantastycznie przysłuchiwać się tym subtelnym zmianom, które decydują o charakterze utworu.

W opowieściach Kozelka – jak już sygnalizowałem – różowo nie jest. Zaczyna się od przedwczesnej ciąży, kończy na konstatacjach dotyczących upływu czasu, zbliżającej się starości i nieuchronnym kryzysie przyjaźni starych kumpli na oddalających się od siebie ścieżkach. Po drodze są morderstwa, kryminał, małomiasteczkowa Ameryka, uczucia do mamy i taty, relacjonowane z wylewnością na pograniczu ekshibicjonizmu (z epizodami dość rozbrajającymi, ale jakże prawdziwymi, typu wręczanie dziewczynie płyty „Animals” Floydów i wspólny odsłuch). Muzyka za tą liryczną warstwą podąża. Nieco bardziej pogodna jest na przykład piosenka „Jim Wise” o przyjacielu ojca Kozelka, który ma stanąć przed sądem za to, że zabił żonę, by skrócić jej cierpienie. Sam potem chciał się zabić, przystawił sobie pistolet do skroni, ale mechanizm się zaciął. Istotnie, pogodna historia. „I Love My Dad” też należy do tych sympatyczniejszych – brzmieniem refrenu z soulowym chórkiem przypomina nieco Lambchop. Poza tym to płyta stanowczo od lat 18, nie ze względu na wulgaryzmy czy dosadność w opisach scen seksualnych, ale ładunek zwyczajności boleśnie ostrzeliwanej amunicją przypadku. Czyli to, z czym zetkniemy się dziś, jutro, pojutrze i tak do końca. Kozelek napisał muzyczny blog i jeśli miałbym się w tym momencie przełączyć na jego prosty i szczery ton, musiałbym napisać, że zamiast klaskać chcę go w tym momencie po prostu serdecznie uściskać.

SUN KIL MOON „Benji”
Caldo Verde 2014
Trzeba posłuchać: „Carissa”, „Dogs”, „Richard Ramirez Died Today…”