Kochaliśmy nie tego Cohena

Cohen opowiada dowcip: „Facet wchodzi do sklepu i zwraca się do ekspedienta: ‚Poproszę polski chleb, kawałek polskiego sera i sześciopak piwa z Polski’. Na to tamten: ‚Nie jest pan czasem Polakiem?’. Klient: ‚Dlaczego?’. ‚Bo to jest sklep z narzędziami'”.

Kawał ma pewnie niewiele mniej lat niż sam Leonard Cohen (a pieśniarz ma 77) i nie został opowiedziany w trakcie spotkań z dziennikarzami przy okazji nowej płyty „Old Ideas”. Artysta rzucił go w rozmowie z wysłannikiem „Melody Makera” w roku 1988, trzy lata po sławnej polskiej trasie koncertowej, która uczyniła go w oczach tutejszej publiczności bohaterem i niemal dała honorową legitymację „Solidarności” (atmosferę tamtych koncertów oddaje to wspomnienie autorstwa Daniela Wyszogrodzkiego). „Nie byłem przygotowany na tego rodzaju presję, jaka pojawiła się w czasie tej podróży” – komentował później. Kilka lat później w tekstach z „The Future” i wywiadach udzielanych w roku 1992 wyrażał swoje wątpliwości dotyczące demokratycznej rewolucji w Europie Wschodniej.

Nie chodzi nawet tylko o ten dowcip. Warto w ogóle sobie wybić z głowy mit Cohena jako promotora demokratycznej rewolucji. Warto raz jeszcze poczytać jego teksty, żeby poczuć, że rzadko chodziło w nich o jakąś wielką społeczną czy polityczną sprawę (jeśli dziś Dylan ma szanse na Nobla, to pewnie właśnie ze względu na większy stopień zaangażowania). W centrum tego, co go zajmowało, był zawsze Cohen, kobiety jego życia, estetyka tego życia, jego sens, pożądanie, niemożność jego zaspokojenia i obrona przed nim. I tak dalej. Dlatego autoironiczny „Going Home” jest tak świetnym podsumowaniem autora „Suzanne” na tym etapie.

Jadąc na zeszłotygodniowe spotkanie z Cohenem słuchałem po kolei wszystkich jego płyt – kilku, przyznaję, po raz pierwszy w życiu. Poza tym, że albumy z XXI wieku do tej pory trochę odstawały od reszty, były lżejsze i nieco plastikowe pod względem brzmieniowym, uświadomiłem sobie raz jeszcze, jak potężną listę piosenek napisał Kanadyjczyk. Na miejscu trudno mi było dać się wciągnąć w fanowskie pogwarki dziennikarzy z ich idolem (odbiór Cohena we Francji jest pewnie podobnie kultowy jak w Polsce, tyle że wynika z innych pobudek, już bardziej estetycznych), za to po raz kolejny uderzyło mnie jego perfekcyjne opanowanie sztuki piosenkowej. Starałem się kilka zdań o tym napisać w tekście dla „Polityki”, który od środy jest już w wydaniu papierowym i czytnikowym. Ale nie zdołałem zmieścić świetnej opowieści o „My Way” – piosence zdaniem Cohena zbanalizowanej licznym wykonaniami. „Nigdy mi się nie podobała, poza wersją Sida Viciousa” – ta uwaga, muszę przyznać, mocno m zaimponowała. I rzecz trzyma się kupy – w końcu to Vicious, a nie inni szansoniści, zrobił wszystko, łącznie z zaśpiewaniem tej wersji, naprawdę po swojemu.

„Old Ideas” to album lepszy niż dwie poprzednie płyty Cohena. Nie wiem jeszcze, czy można go ustawiać w szeregu z najlepszymi wydawnictwami Cohena, ale w tym wieku i na tym etapie działalności (słynne długi Cohena spłaciła z nawiązką jego ostatnia trasa koncertowa) to rzecz zaskakująco udana, z paroma rewelacyjnymi momentami, z liczniejszymi niż dotąd nawiązaniami do bluesa, bardziej depresyjna i szlachetniejsza niż wspomniane poprzedniczki, dość – w porównaniu z nimi – minimalistyczna.

Pora odczarować Cohena. To naprawdę leniwy skurczybyk, jak o sobie śpiewa. Człowiek w swojej depresji wygodny i samolubny. Kiepski wokalista i jeszcze gorszy aranżer, który ciągle – także na nowej płycie – nie do końca czuje fałsz łączenia żywych instrumentów i syntetycznych brzmień w takiej balladowej formie. Ale zarazem genialny autor. Połowa repertuaru „Old Ideas” to przyszłe standardy, więc do czego tu mieć pretensje?

LEONARD COHEN „Old Ideas”
Columbia 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Darkness”, „Show Me the Place”, „Amen”, „Banjo”.