Jak się rodzą głodne teksty

Częstszy ostatnio kontakt z telewizją uświadamia mi, jak się czuje osoba stojąca po drugiej stronie kamery – i że ta kamera jest ze swojej natury generatorem głodnych tekstów. Stoję tak sobie i w jednej chwili przekalkulowuję, ile z tego, co za chwilę powiem, może się zmieścić w ostatecznym montażu, ile kosztuje w telewizji (wg cennika reklamowego) taka minuta mojego mówienia, ile osób, słysząc je, natychmiast zmienia kanał. I zamiast tego wszystkiego, co sobie wcześniej wymyśliłem, spontanicznie rzucam jakiś typowo telewizyjny głodny tekst. Ostatnio w telewizyjnych zapowiedziach imprez rzuciłem więc: „Jeśli ktoś się interesuje dobrym śpiewaniem, to zamiast oglądać kolejny odcinek The Voice of Poland powinien się wybrać na koncert Jill Scott – jednej z najlepszych wokalistek świata”. Czy coś w tym stylu.

Dawno mi się nie udało tak trafić z lekkomyślnie rzuconą etykietką. Bo przecież gdyby nie znajomi, to nawet nie znalazłbym się wczoraj na tym koncercie. Bo ot, myślę sobie, soulowa wokalistka – coraz bardziej ostatnio pościelowa – w nudnawej z natury Sali Kongresowej. Idąc tam, myślałem sobie, że może rzeczywiście jest to profesorka dla wokalistów z TVOP, programu zaskakująco przyzwoitego, jeśli chodzi o poziom, w którym notabene w sobotę doszło do jakichś absurdalnych rozstrzygnięć i do reszty wytępiony został element twórczy – zamiast samobieżnej Galewskiej przetrwał zdolny, ale jednak klon Gawlińskiego, a zamiast rokującej Moniki Urlik pozostał faworyzowany przez Nergala Damian Ukeje, który wszystkie nadzieje na bycie kimś więcej niż Szymonem Wydrą podkopał na razie pierwszą piosenką własnego autorstwa. Nie chodzi o to, że śpiewa źle. Chodzi o to, że nie pokazał w tym programie pomysłu na siebie, poza stylizacją na jednego z bohaterów wokalnego serialu „Glee”.

Ale kiedy już się zaczął ten koncert – 95-minutowy przegląd twórczości  Scott w zaskakująco żywiołowym tempie i z superprecyzyjną reżyserią – TVOP stało się tak odległe, jak tylko może być. Cokolwiek pomyślicie sobie o najsprawniejszych wykonawcach z telewizyjnego show, Scott była lepsza, lżejsza (mimo tego, że do drobnych kobiet nie należy), szybsza, bardziej elastyczna, świadoma, wirtuozerska i jaka tam jeszcze. A wrażenie katastrofalnej przepaści pomiędzy konkursem wokalnym w TV a show czołowej gwiazdy czarnej muzyki potęgował zespół. Pomijam to, że każdy z trzech chórzystów od Jill Scott mógłby taki TVOP wygrać w cuglach, to jeszcze ośmiu amerykańskich sidemanów doprowadziłoby zespół Krzysztofa Pszony – choć przecież niezły – do zapadnięcia się pod ziemię. Nagle problemy z TVOP przestały istnieć. Odcinek poszedł w zapomnienie. Okazało się, że w pozornie wyeksploatowanym już świecie soulowej wokalistyki jest nie jeden, ale trzy, cztery, a może i jeszcze więcej  poziomów wyżej. A mnie cały występ nauczył pokory – bo skoro przez przypadek zobaczyłem jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem w tym roku, w dodatku z dziedziny, której ostatnio nie ogarniam na bieżąco, to ile równie dobrych opuściłem…?

Tegoroczna płyta „The Light of the Sun” Jill Scott, choć trzyma dobry średni poziom, do tego koncertu się nie umywa. Wezmę więc na warsztat album, który mógłby być przyczynkiem do tego, że nie da się prezentować muzyki w telewizji, bo trzeba by było zwinąć interes przed drugą zwrotką.  A jednocześnie przyczynkiem do tego, ile autorskiej oryginalności da się jeszcze wykrzesać z piosenkowej formy. Pod brzydką okładką, wydumanym nieco konceptem i przeokrutnie monotonnym tempem kryją się wciągające utwory, których można nie lubić, ale wyjątkowości im odmówić nie sposób. Owszem, elementy „Misty” przywodzą na myśl nieśmiertelną Joni Mitchell, ale też ten i ze dwa inne utwory przechowują jakiś składnik nieprzystosowania i wielkości Kate Bush. Aha, bo nie napisałem, że to jej płytę omawiam. Czy raczej próbuję tu zasygnalizować, bo chociaż to pół genialnej płyty i chociaż częściowo świeci światłem odbitym starego dorobku KB, to przecież Księżyc w nowiu bywa tak samo ładny jak ten w pełni. A w tych paru momentach wokalistka wzbija się na swoją zwykłą wysokość przelotową, czyli poziom niebotyczny, nieosiągalny dla innych przez lata. To tak a propos tych kilku poziomów wyżej. No i niech będzie – także a propos głodnych tekstów, żeby to wszystko spiąć klamrą.

KATE BUSH „50 Words for Snow”
Fish People 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Lake Tahoe”, „Misty”, „Snowed In at Wheeler Street” (duet z Eltonem Johnem).

Kate Bush – Snowed in at Wheeler Street by khadunio