To już ostatni raz, naprawdę

Tak sobie mówię za każdym razem, gdy sięgam po nową płytę Death In Vegas. Żadna z recenzowanych w tym roku płyt nie kosztowała mnie tak dużo energii co „Trans-Love Energies”. Z mało którą spędziłem tyle czasu i przy mało której czułem się tak bezradny, jak w wypadku albumu Richarda Fearlessa. Bo jest to płyta człowieka, który sam słucha mnóstwo muzyki, lubi stare brzmienia i jest w swoich zainteresowaniach nie mniej wszystkożerny niż dziennikarze. Parę razy miałem już porzucić myśl pisania o DIV i nie wracać do niej, powstrzymały mnie jednak komentarze (Suseł – dzięki!) i zadziwiające wybory, jakich dokonywałem co wieczór, rzucając w kąt kolejne nowości tylko po to, by po raz kolejny posłuchać „Trans-Love…”.

Poza wszystkim jest to płyta epicka i długa. Zdarzało mi się już usnąć przy hipnotyzującym „fur 74” i budzić się z zaskoczeniem przy remiksie dyskotekowego „Your Loft My Acid”, myśląc, że to już zupełnie inna płyta. Przy kolejnych odsłuchach w ciągu ostatniego miesiąca kompletnie zmieniali się moi faworyci na tej płycie – z „Lightning Bolt” na „Coum” i z „Silver Time Machine” na „Black Hole”. Jest to również album, na którym wszystko dzieje się niezwykle powoli. Większość utworów to stopniowe, mozolne budowanie atmosfery, „skipowanie” odbiera im cały sens, trzeba się w nich zanurzyć, a jeśli to zrobimy, usłyszymy coś, co wcale nie ustępuje mojemu ulubionemu niegdyś albumowi „The Contino Sessions” – choćby takie fragmenty jak „Savage Love”, „Medication” czy „Moe Tucker”.

To jest płyta-pomnik dla gustów jednostki, rozpostartych między bohaterami kolejnych utworów. Opowiadają o tym już same ich tytuły: „Moe Tucker”, „Lightning Bolt”, „Coum”, „Heroes”, „Silver Time Machine”… Ważne tropy w wypadku albumu to jednak przede wszystkim scena cold wave i Detroit techno. Ta pierwsza uhonorowana imponującym „Witchdance” z udziałem Austry – jedynej gościnnie występującej tu wokalistki. Większość partii wokalnych Fearless nagrał sam, część z nich przypomina mi szeptanki Blixy Bargelda z Einstuerzende Neubauten, tyle że w wersji bardziej narkotycznej. W ogóle cała płyta jest hołdem dla jakiegoś rodzaju narkotyków, z którym sam nie miałem dotąd do czynienia. Poza wspomnianym „Medication” i ostatnim na albumie „Moe Tucker” cała końcówka płyty (piszę o wersji LP – patrz uwaga na dole) to taka dogasająca impreza techno, po której następuje nieuchronny narkotykowy zjazd. Z nie całkiem miłymi efektami.

Przez cały poprzedni tydzień uwalniałem się z różnego typu zobowiązań i czułem, że Death In Vegas, do którego opisywania przymierzałem się od wielu dni, wisi nade mną jak czarna chmura. Ale jeśli już wracałem do płyty, to kompletnie się w niej zatapiałem, zapominając o bożym świecie. jest więc coś narkotycznego w samej jej konstrukcji. Dziś obiecuję sobie znowu, że to już ostatni raz.

DEATH IN VEGAS „Trans-Love Energies”
Drone/Portobello 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Black Hole”, „Coum”, „Savage Love”, „Witchdance”, „Moe Tucker”. LP, wersja elektroniczna i CD mają inny program. Ta druga to tak naprawdę wersja light, a jednocześnie ekstrakt najlepszych utworów z całego materiału. Nie polecam zmieniania kolejności utworów, choć z drugiej strony – sam Fearless eksperymentował, bo te trzy wersje to tak naprawdę trzy zupełnie inne płyty.

Death In Vegas – Trans-Love Energies preview by Death In Vegas