Ta potworna retromania

Najważniejsza – że zaryzykuję – książka muzyczna roku już jest. Chodzi oczywiście o tom Simona Reynoldsa „Retromania: Pop Culture’s Addiction to its Own Past” (Faber & Faber 2011). Ryzyko nie jest wielkie, bo mamy już w praktyce połowę roku, a na drugą nie zapowiada się nic aż tak ambitnego. Wielka jest za to – w sensie rozmiarów i właśnie ambicji autorskich – sama książka. Przed dwa dni ledwie to-to liznąłem i przyznaję: daje do myślenia, z miejsca wykiełkowały mi w głowie pomysły na kolejne dwa czy trzy wpisy.

Za parę tygodni wrócę pewnie do książki Reynoldsa, ale jego teza jest klarowna od pierwszych stron: żyjemy w czasach tak potężnego recyklingu pomysłów i estetyk, że pierwsza dekada XXI wieku właściwie nie składała się z nowej, rewolucyjnej twórczości, a będzie jeszcze gorzej. Co powoduje taki stan rzeczy? Autor ma wiele różnych ciekawych pomysłów, ale chciałbym od razu wrzucić do jego ogródka mały kamyczek od siebie. Otóż największą – moim zdaniem – rolę w zakochiwaniu się w przeszłości odgrywa coś, czego czepiam się od dłuższego czasu, jak pijany płotu: sposób odbioru tradycji muzycznej. Młody odbiorca nie odbiera „swojej” pokoleniowej muzyki, żeby potem, stopniowo, doszukiwać się jej korzeni. W pewnym sensie słuchanie tej „pokoleniowej” muzyki w czasach dostępności wszystkiego jest łatwizną i w związku z tym jest cienkie – lepiej skoncentrować się na jakimś wyjątkowym trendzie czy stylu z minionych dekad, poznać go i twórczo interpretować, przerabiać, odkrywać na nowo. Dlaczego? Bo wybierając coś z przeszłości, pokazujemy od razu, że tę przeszłość ZNAMY. Dobrze pozycjonujemy własną wiedzę o kulturze. A mówiąc, że znamy Fleet Foxes czy Arcade Fire, przyznajemy się co najwyżej do lektury bieżącej prasy i śledzenia tego, co dzieje się teraz. Lepiej zapunktować, mówiąc, że słuchamy Fairport Convention albo Roya Harpera, bo przecież przysłuchiwanie się FF będzie z racji ogólnej dostępności całej nowej muzyki oczywiste, nieprawdaż? Wymagania są duże i żeby wejść do kulturalnej rodziny, trzeba odrobić coraz większe zaległości. To dotyczy głównie słuchaczy, ale przecież spośród bardzo pilnych słuchaczy (Robin Pecknold, Win Butler – że zostanę przy tych przykładach – ale też James Murphy, Jack White itd.) rekrutują się najciekawsi dzisiejsi muzycy.

Zachęcam do zakupu Reynoldsa, czego nie mogę powiedzieć już o nowym Okkervil River, którego słucham jakiś czas i nie potrafię do końca strawić. To rodzaj płyty, która zaczyna męczyć, zanim jeszcze całkiem zdąży się spodobać. Ambitnej, pełnej różnorodności, chwilami nawet przejmującej w tekstach („We Need a Myth”), ale też zdradzającej pewne kompleksy, jakie zespół kierowany przez Willa Sheffa może mieć do konkurencji, której w tej samej z grubsza dziedzinie się powiodło – przede wszystkim grupy Arcade Fire, którą zresztą wspomagali jako przedgrupa na ostatniej trasie koncertowej (Sheff mówi o pozycji swojej grupy tutaj). OK nie dość, że mieli więcej doświadczeń, to przystępowali do wyścigu z poziomu niezłego singla „For Real” (2005):

Dziś produkcja jest lepsza, aranżacje bardziej bombastyczne, źródła dalej tradycyjne, często folk-rockowe, ale takiej energii już się wykrzesać nie udaje. Co lepsze momenty, w których zespół Sheffa gra na podobnej nucie napędzanej emocjami prostoty obudowanej w artystyczne aranże (np. „White Shadow Waltz” czy właśnie „We Need a Myth”), na płycie Arcade Fire nie załapałyby się do pierwszej piątki.

Zdążyłem już się zachwycić wczesnymi albumami OK („Down the River…”, „Black Sheep Boys”), a nawet odnieść się w Polifonii do albumu nagranego przez zespół z Rockym Ericssonem (tutaj), zdążyłem też utopić w Okkervil River mnóstwo nadziei. Jeszcze płyta „The Stand-Ins” jakieś pozostawiała. Ta uświadamia mi, że OK to zespół skazany na drugoligowość. Moja cierpliwość w każdym razie już się wyczerpuje.

Przy okazji „Retromanii” jeszcze jedna uwaga w odpowiedzi na komentarze – o wciąż wspaniałym zespole, który jest ilustracją tematyki książki Reynoldsa, czyli grupie Fleet Foxes pisałem już w papierowej „Polityce”, zdawkowo wprawdzie, więc nie poświęcę im oddzielnego wpisu. Ale niczego nie odwołuję – to płyta, której słucha się nadzwyczaj lekko, ale wracam do niej co kilka dni z coraz większą przyjemnością. Można lubić lub nie, ale rzemieślniczo robota nie z tej epoki.

OKKERVIL RIVER „I Am Very Far”
Jagjaguwar 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„We Need a Myth”, „Hanging from a Hit”.

I Am Very Far by Okkervil River