Skutki uboczne noszenia The Walkmen

Ludzie w słuchawkach wydają nam się głupsi. Piszę te słowa w słuchawkach na uszach, więc wierzcie mi, staram się trzymać dystans. A przy okazji pisania tekstu na pożegnanie kasetowego walkmana dla magazynu „Existence” w nowym wcieleniu (taki mały skok w bok) trafiłem na tekst niemieckiego psychologa Rainera Schönhammera*: „Ludzie oceniają tych ze słuchawkami na uszach jako głupich, dziecinnych, niedojrzałych, nieskorych do kontaktów z innymi, egocentrycznych, narcystycznych, autystycznych i tak dalej”. Robimy to w sposób naturalny i nieuświadomiony.

Dalej szła cała teoria o tym, że w sytuacjach publicznych odcięcie bodźców dźwiękowych paradoksalnie jest najważniejsze. Bo jeśli reagujesz na bodźce słuchowe, to w każdej chwili można z tobą nawiązać kontakt. A posiadacze walkmanów – tradycyjnych lub tych z mp3 na pamięci flash – izolują się z otoczenia. Nawet w większym stopniu niż ci, którzy zakładają przyciemniane okulary. Podobnie do nich wywołują domysły. Tak samo, jak nie widzimy, czy osobnik w okularach patrzy na nas, ani na co w ogóle patrzy, tak samo nie możemy się nawet domyślać, czego słucha posiadacz walkmana. Chyba że słucha tak głośno, że nie musimy się niczego domyślać. Ale wtedy tym bardziej uważamy go za idiotę – tu wracamy do punktu wyjścia (przy czym ostatnia część tej interpretacji to już nie przemyślenia Schönhammera, tylko moje własne).

Noszenie przy sobie płyty zespołu The Walkmen ma o wiele lepsze skutki. Uprawiam to od końca października (album wyszedł we wrześniu) i zdążyłem przez ten czas nie tylko posłuchać płyty samemu i dojść do wniosku, że zupełnie mi nie przeszkadza, ale też zebrać opinie wokół (ma niezłe notowania wśród pożyczających ode mnie płyty kolegów i koleżanek). I przynajmniej część z tych dobrych notowań działa towarzysko na moje konto – zupełnie inaczej niż z tym sprzętowym walkmanem.

Są zespołem epigońskim jak jasna cholera, ale już po poprzednim „You & Me” sprzed dwóch lat nabrałem do tego ich epigoństwa sporego szacunku. Nowa płyta jest ciut gorsza niż poprzedniczka, ale to wciąż solidna propozycja. Weźmy „Angela Surf City” – toż to przecież grupa Kings Of Leon, ale za to taka z najlepszych czasów. Panowie z KOL powinni taki numer z miejsca kupić na swoją nową płytę. Numer pięć to ćwierć frazy z „Cichej nocy” zagrane ładnie, w meksykańskim stylu (niczym u Calexico) i przeciągnięte w motyw, który też mi się z czymś kojarzy. Najlepszy utwór w zestawie to „Blue As Your Blood” z fajnymi smyczkami w tle i świetnie prowadzoną linią wokalu Hamiltona Leithausera, który jest dla mnie kimś pomiędzy Calebem Followillem a Dylanem.

Do mojego egzemplarza dorzucili krótką drugą płytę z czterema utworami, za którymi możecie nie tęsknić, bo udowadniają, że The Walkmen nie mieli dość repertuaru, by stworzyć arcydzieło. Zostaną w solidnej drugiej lidze na kolejny sezon, ale przynajmniej nie wypalą się po gwiazdorsku w ekstraklasie, tak jak ostatnio Kings Of Leon.

THE WALKMEN „Lisbon”
Fat Possum/Bella Union 2010

7/10
Trzeba posłuchać: „Angela Surf City”, „Blue As Your Blood”, „Stranded”.

The Walkmen – Stranded by Bella Union

*Rainer Schönhammer, “The Walkman & the Primary World of the Senses” [w:] Phenomenology & Pedagogy Journal 1989, dla zachowania powagi publikacji proszę sobie nie tłumaczyć na polski nazwiska autora.