Bonus maleficus

…czyli Unsound po raz drugi. Trochę w ramach uzupełnienia luki po czwartkowym wpisie. Wczoraj kolejny duży koncert na festiwalu. Najpierw Hildur Guðnadóttir ze swoim okazjonalnym trio: Adam Wiltzie ze Stars Of The Lid na przetwarzanej gitarze i nowojorski Węgier Andre Vida na saksofonach. Okazjonalność było nie tyle słychać, co bardziej widać w organizacji tego, co się działo na scenie, ale muzycznie to był przyjemny występ z kulminacją w postaci solowego popisu Hildur na końcu, z zapętlanymi i nakładanymi na siebie frazami wiolonczeli, który okazał się najlepszym fragmentem.

Potem na scenę wyszedł Brian Williams, człowiek o posturze, fryzurze i wieku Waltera White’a z „Breaking Bad” (ogląda ktoś?), wyjął z futerału okulary, uruchomił komputer i nagle Williams zniknął, a pojawił się Lustmord. Mało brakowało, by pojawił się ktoś jeszcze. To, że tego dnia w Krakowie nie zmaterializował się jakiś członek złej paczki, można spokojnie zapisać jako pośmiertny cud Jana Pawła II. A mówiąc poważnie: dawno nie słyszałem koncertu tak intensywnego dźwiękowo, a tak sugestywne wizualizacje widziałem może kilka razy w życiu. Stara, dobra industrialna szkoła. Proste patenty – w tym wypadku smugi dymu odbijane w lustrze i tworzące jakieś dziwne symetryczne kształty, w których szukający znanych elementów mózg natychmiast próbuje coś zobaczy. I z góry wiadomo, w którą stronę podąży wyobraźnia. Nie zwizualizujemy sobie byle Koziołka Matołka, ponieważ dookoła fruwają znaki runiczne i dwunastoramienna gwiazda arcygamy, którą wyguglowałem sobie jako symbol wczesnochrześcijański, a w tej chwili używany raczej w formie amuletu (może ktoś ma jakąś wiedzę w temacie? jakieś doświadczenia?). Ech. Generalnie jestem dość odporny na takie okultystyczne symbole i wynalazki, ale Lustmord tego dnia mógłby sprawić, żebym uwierzył w to, co chciał. A zrobić to przy pomocy tak prostych w gruncie rzeczy środków – to sztuka. Nie wiem, jak wyglądał poprzedni koncert, który Williams zagrał w ciągu ostatnich trzydziestu lat (ciekaw jestem, czy na sali był ktoś, kto go widział), ale ten trudno będzie zapomnieć przez ładnych parę lat.

Występując po Williamsie, Moritz Von Oswald Trio mieli trudne zadanie, z którego starali się dzielnie wybrnąć. Delay sporo się napocił nad zestawem perkusyjnym, generując kolejne dźwięki przepuszczane przez – jakże by inaczej – delay. Było tych delayów w pewnym momencie aż za dużo jak dla mnie. Ogólnie cały koncert składał się z jednej długiej improwizacji doprowadzonej do fajnego, ale ciut zbyt przewidywalnego końca – w dodatku trochę za późno. Po drodze było parę znakomitych momentów, głównie dzięki miękkim, minimalistycznym rytmom Von Oswalda, który siedział przez cały koncert nieruchomo, obsługując komputer, klawiatury i sterowniki jedną ręką. Prawdę mówiąc nie zdawałem sobie sprawy, że udar, który przeszedł dwa lata temu, pozostawił aż takie skutki. 70-75 minut koncertu MVOT zamknęło koncerty w bardzo wygodnej sali kina Kijów i międzynarodowe grono udało się na Zabłocie, do klubu Fabryka. I ja tam byłem, a ponieważ nie było miodu i wina, to musiałem się zadowolić piwem – w miłym towarzystwie (zakładam, że po promocji artysty występującego na imprezach satanistów pisanie o piwie ujdzie mi płazem).

Ten trailer Lustmord naprowadza na klimat, ale nie oddaje w żadnym stopniu doświadczenia koncertowego:

Lustmord Live 2010 Teaser from Lustmord on Vimeo.