Jazz, maszyny i Pokemony, czyli do usłyszenia w Polsce cz. 5

W porównaniu z Antonymi albo innymi onymi z zagranicy polscy wykonawcy nie wzbudzają tu jakichś wielkich kontrowersji, ale z uporem maniaka będę do nich wracał raz na jakiś czas w takim krótkim przelocie przez nowości. Dziś będzie o tym, czy musicie sobie poprawić wydolność.

Zeszłoroczny album Twilite „Bits & Pieces” trochę zignorowałem, bo wydał mi się dość przyjemny, ale nie dość porywający. Teraz wpadła mi w ręce EP-ka „Else”, która szarpnęła mną już na tyle, żeby tu dopisać słówko. Kończący ją utwór „Another Day” raczej mnie wymęczył, za to otwierający całość „Fire” okazał się klimatyczną i zwartą piosenką, a „Wake Up” spodobał mi się bardzo. Może to udział Piotra Maciejewskiego okazał się tak dobrą zmianą? Idzie ku dobremu w każdym razie. Zachęcam do ściągnięcia sobie całej płytki (legalnie) stąd.

Aural Treat to paradoks: tak ciepło analogowe, ale jednocześnie tak chłodno zimnofalowe brzmienie. Duet, który gra muzykę trochę nasyconą nowym electro (Miss Kittin & The Hacker?), niezbyt nastawioną na taneczność (z wyjątkiem może „I Smell Decay”), za to eksploatującą brzmienia syntezatorowe niczym Add N To (X). W sumie dość to wszystko ponadczasowe i na pewno stylowe, chociaż mnie fascynacja taka muzyką trochę przeszła w ostatnich latach. Strasznie przetrzymałem EP-kę „Flesh Sweat Synthesizers” i muszę powiedzieć, że za każdym razem, kiedy do niej wracam, słyszę coś więcej – wolałbym tylko nie wracać do utworu „I Deliver Myself From the Dirt”, który wyjątkowo mocno działa mi na nerwy. Jak kto lubi, to niech klika.

Na pewno nikt z tych, którzy lubią Aural Treat nie załapie się na nowego Janusza Radka zatytułowanego „Gdzieś-po-między”. Chociaż będzie jeszcze spora rzesza tych, którym nie spodoba się ani to, ani to. Zresztą w ogóle Radek – śpiewający aktor od dawna próbujący stać się śpiewającym autorem – ma spory odbiór negatywny. Ciągnie się za nim Piotr Rubik („Psałterz…”) i ciągłe granie różnej maści coverów, co jest upiorem piosenkarzy o musicalowych zapędach. Tu objawia się jako kompozytor (już wcześniej bywał) i autor tekstów (wcześniej nie bywał, albo nie zauważyłem). „Stopa nas poprowadzi / Stopa prowadzi nas / A my posłuszni stopom / Pobiegniemy w dal” – takie coś wynotowałem z tekstu, który stopa prowadzi, a jakże. Bo Radek szuka jakichś mocniejszych, takich z powiedzmy pogranicza popu i rocka, środków wyrazu. Dopiero w połowie („Wysyłkowa miłość”) płyta robi się nieznośna, więc albo ja tracę pazur, albo ciężka praca artysty przez lata skutkuje czymś, co przynajmniej potrafię tolerować. Utwór „Ma dzisiaj wolne” przynosi nawet jakąś fajną oldskulowość. Czego proszę nie zrozumieć jako zachęty do kupowania tego wydawnictwa – problemem Radka pozostaje to, co charakterystyczne dla naszych aktorów-wokalistów – nadmiar interpretacji i brak stylu na planie muzycznym. Ale na pewno znajdzie swoją publiczność. Pewnie głównie poza gronem czytelników niniejszego bloga… Więcej można wyczytać na jego bardzo poważnie prowadzonej stronie. Determinację i szerokość muzycznych horyzontów Radka dobrze oddaje na przykład to (uwaga! wczesne roczniki dziewięćdziesiąte muszą się przygotować na nostalgiczny szok!):

Niewiele wiem o Silberman Quintet. Chociaż na przykład o Piotrze Wyleżole, który gra u nich na fortepianie – już dużo więcej. Skład jest pięcioosobowy, z Adamem Bałdychem na skrzypcach, Wojciechem Gąsiorem na basówce, Grzegorzem Bąkiem na kontrabasie, no i perkusistą Łukaszem Stworzewiczem, który jest animatorem całego przedsięwzięcia. Muzyka to jazz lekko podbarwiony mocniejszym, rockowym graniem i lekko przyprawiony tzadikiem, ale wciąż w dość klasycznym stylu. Zbigniew Seifert, Jean Luc Ponty – skrzypce niestety naprowadzają mnie zawsze na pewną koleinę. No i współcześnie Mateusz Smoczyński Quintet, w całości w tej chwili trochę lepszy moim zdaniem (ale ja się tam na jazzie nie znam…). Kennedy’emu dajmy spokój, ostatnio utknął w jakimś niemieckim uzdrowisku. Silberman jest najlepszy, gdy uderza w tony liryczne – jak w „Azazelu” (tak, tak – czyżby odpowiedź na Zorna?). Albo gdy z „Life On Mars?” Bowiego robi słowiańską balladę. Z kapitalnie prowadzoną partią skrzypiec w roli wokalu. Płyta jest w miarę nieprzegadana – i za to im chwała. Zamiast braw klikać można tu.

I mam nadzieję, że jeszcze nie usnęliście, bo mam jeszcze jedną płytę, którą dostałem dość dawno, ale nie miałem chwili, żeby szepnąć tu o niej. Szepnąć, bo to muzyka niszowa, a nie masowa. Piotr Kurek i „Inne pieśni”. Album zestrojony z lubelskimi działaniami wokół Europejskiej Stolicy Kultury, a zmasterowany w studiu Taylora Deupree. Spokojnie mógłby wyjść w jego wytwórni 12k (a może wyjdzie, a ja o tym jeszcze nie wiem – wszak Kurek ma na koncie album dla prestiżowego wydawnictwa Crónica). Bałkańskie pieśni zgrabnie poloopowane i przetworzone, zmienione w odrealnioną przestrzeń pełną zaskoczeń. To też jest szczególna muzyka świata, nawet całego świata na raz, ale z całą pewnością Marcin Kydryński nie weźmie tego na swoją składankę „Siesta”. A to już jakieś rozróżnienie stylistyczne, które dla niektórych powinno być cenne. Tutaj MySpace Piotra Kurka – nagroda dla wytrwałych za przeczytanie tego długaśnego (tak, wiem) wpisu.
A jeśli taka nagroda to za mało, powiem coś więcej: Gratuluję! Jeśli jeszcze pamiętacie, co pisałem na początku – wasza wydolność jest wystarczająca, nie musicie jej poprawiać.