Skupmy się na tekstach

Czytam najnowszego Hornby’ego. Wydawało mi się już, że nigdy mnie to nie czeka, bo jakoś przez ostatnie lata NH mi zbrzydł i przestał być tym punktem odniesienia, jakim się wydawał jeszcze gdy wchodziła „Wierność w stereo” i film „Przeboje i podboje”. Ale słowa „nigdy” nie należy używać, szczególnie w redakcji. Przyszła nowa książka „Juliet, naga” (wydawnictwo Nowa Proza, Warszawa 2010), no i próbuję się przełamać.

Zaczyna się bardzo obiecująco – Hornby wraca do swojej specjalności, czyli do opowieści o starzejących się fanach patrzących z nostalgią na swoje życie przez pryzmat płyt na półce. Ale wyczuł zmianę kierunku wiatru i obiektem kultu jest tym razem amerykański folkowiec Tucker Crowe, fikcyjny, ale zgrabnie wpisany gdzieś między Dylana a Cohena, od dawna nienagrywający, ale ciągle otoczony kultem. Jeden dialog muszę spisać na gorąco, bo i tak muszę go mieć gdzieś w postaci elektronicznej – powinienem był go wykorzystać w „Wyżu nisz”, ale za późno wpadł mi w ręce. To scena, gdy do Annie, dziewczyny obsesyjnego fana Crowe’a (i głównego bohatera książki), przychodzi jej przyjaciółka Ros. I to ona zaczyna:

– Tucker Crowe ma swoją stronę w necie?
– Każdy ma dziś swoją stronę.
– Poważnie?
– Tak mi się wydaje. Nikt już nie idzie w zapomnienie. Siedmioro fanów z Australii dogaduje się z trojgiem Kanadyjczyków, dziewięciorgiem Angoli i dwudziestoma Amerykanami, i ktoś, kto od dwudziestu lat nie wydał ani jednej płyty, nagle jest na topie. Do tego właśnie służy Internet. No i do pornografii.

Tak się składa, że prawie jednocześnie z polskim wydaniem powieści „Juliet, naga” wychodzi na całym świecie pierwsza pełnowymiarowa płyta Nicka Hornby’ego. Wprawdzie nie śpiewa ani nie gra, ale napisał teksty piosenek i firmuje album „Lonely Avenue” wspólnie z amerykańskim wokalistą i autorem piosenek Benem Foldsem. Całkiem przyjemny zestaw piosenek, w którym Hornby’ego odnaleźć nietrudno. Widać, że na piosenkach zna się nieźle, bo proponuje dość proste teksty, proste historie o uczuciach z pojedynczymi lekko udziwnionymi frazami, które zapamiętać nietrudno, no i z imionami dziewcząt, zwykle byłych, co i rusz. Perspektywa męska jest wpisana w „Lonely Avenue” tak samo jak w prozę Hornby’ego. Jego sympatykom lekturę radzę rozpocząć od końca, czyli od „Belindy”, która jest czymś w rodzaju miksu tematów – autor jednego przeboju wspomina swoją dziewczynę, którą zostawił dla młodszej, za każdym razem, gdy musi zaśpiewać piosenkę o niej. A ponieważ ta piosenka jest właśnie tym „jednym przebojem”, to musi starą miłość wspominać cały czas.

Muzycznie to jest otwarcie popowy album, ze stylem gdzieś pomiędzy Eltonem Johnem, Brianem Wilsonem a jakimś brytyjskim… The Style Council by tu chyba pasowało jako ostatni róg trójkąta. Momentami Ben Folds ociera się o klasykę – właśnie w wypadku świetnie zaaranżowanej „Belindy” czy przeuroczej piosenki „Claire’s Ninth”. Mamy tu co niemiara falsetów i słodyczy, sporo melodii, ale też kilka psujów. Największym z nich jest obecność marillionowego brzmienia Mooga (nie mam nic przeciwko staremu Marillion ani Moogowi, ale to brzmienie trąci śmierdzącą mychą w takim kontekście). Radzę się wsłuchać w „Your Dogs” – mniej więcej w połowie Ben Folds w idealny sposób rozwala ten kawałek, balansujący na krawędzi kiczu jak wiele na tym albumie, spychając go z tej krawędzi. Ale nawet najgorsze momenty („Saskia Hamilton” – wyprogramować to z tej płyty!) da się przetrwać, jeśli na chwilę skupimy się na tekstach.

BEN FOLDS & NICK HORNBY „Lonely Avenue”
Nonesuch 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Picture Window”, „Doc Pomus”, „Claire’s Ninth”, „Belinda”. Singlowy „From Above” należy do gorszych momentów płyty, więc poniżej wklejam „trailer” wydawnictwa.