Jak słuchać, jak słuchać?

Nie tylko każdy z nas inaczej słyszy. Każdy z nas inaczej słyszy w różnych okolicznościach. Przypomniało mi się to na kulturoznawczej konferencji, gdzie spędziłem wczorajszy dzień (stąd brak notki wczoraj), przy okazji rozmawiając (miło i kulturalnie, jak przystało na tematykę konferencji) z jednym z uczestników o tym, jak to niesprawiedliwie potraktowałem jedną z płyt-bohaterek niniejszego bloga. To fakt, w ferworze codziennego słuchania zdarza się, że płyta słuchana nawet kilka razy wpadnie w moim kalendarzu na zły moment.

To, że lepiej zapamiętujemy i lubimy muzykę, która nam towarzyszy w fajnych chwilach każdy chyba wie – a jeśli nie wie, to wyczyta u Daniela Levitina. Albo w jakiejś innej książce o odbiorze muzyki. To, że jesteśmy w stanie coś znielubić z tej tylko przyczyny, że w czasie słuchania źle się czujemy, mamy podły nastrój albo jest fatalna pogoda – to niestety też rzeczywistość. Co więcej, do raz źle „przyjętej” muzyki z trudem będziemy wracać. A gdy trzy przesłuchania albumu trafią w ów zły dzień, to gehenna całego doświadczenia uruchomi z łatwością pokłady złości, jakie w sobie mamy. Niczego broń Boże nie odwołuję (jakbym miał coś odwołać, to musiałbym przesłuchać raz jeszcze, a to zbyt duże wyrzeczenie), tylko sygnalizuję, że powody, dla których coś ma 4, a nie 6 gwiazdek bywają różne.

Rozmijam się w ten sposób z teorią, którą sam pozwoliłem sobie wyartykułować w tekście, o jaki mnie poprosili autorzy „Biblii dziennikarstwa”. Ktoś już się tutaj powołał na to wydawnictwo, więc może za(auto)cytuję:

Nie ma ustalonej normy, ile czasu należy poświęcić płycie, aby autorytatywnie móc się o niej wypowiadać. Czasem wystarczy przesłuchać ją jeden raz, czasem trzeba wracać i po kilkanaście razy. Muzyka jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk (…). Wymaga zwykle mniej czasu niż pisanie o książkach, ale za to trzeba nauczyć się ją odbierać na kilku planach. Bronić się przed tym, by muzyka osuwała się nam w dźwiękową tapetę.
Wielu ludziom muzyka służy właśnie jako taka tapeta. Recenzent może, a nawet powinien pójść tym tropem za pierwszym razem – jeśli będzie robił coś przypadkowego w czasie słuchania nowej płyty usłyszy tylko to, co naprawdę oderwie go od tego zajęcia. To niezły test na początek obcowania z płytą, bo jeśli od razu rzucamy się na kilkadziesiąt minut nowego materiału, tracimy punkt odniesienia – jesteśmy skłonni zachwycać się szczegółami, nie słysząc całości. Z drugiej strony w pamięci recenzenta utkwią najmocniej przyciągające motywy, które tym bardziej doceni za drugim razem, przy wnikliwym słuchaniu.
Warto słuchać w różnym otoczeniu i warunkach. Raz na słuchawkach, idąc przez miasto, innym razem w skupieniu, wieczorem w domu. Na sprzęcie lepszym i gorszym. Ludzie będą odbierali ten materiał w różnych warunkach, dobrze o tym pamiętać. W ten sposób łatwiej odkrywa się też zalety i wady płyty, czy niektóre jej użytkowe funkcje. Bo nastrój, który wprowadza muzyka, może się okazać jej główną zaletą – nie w każdych warunkach możliwą do odkrycia. Warto słuchać tej samej płyty rano i wieczorem. Rano łatwiej nam będzie ją analizować, z reguły szybciej wyciąga się wtedy wnioski i pisze. Wieczorem łatwiej o wzruszenia, emocje, odczucie klimatu nagrań. W nocy choć jest absolutna cisza, pisze się zazwyczaj kilkakrotnie wolniej niż w ciągu dnia.

Tyle autocytatu. Dużo piany dziś nabiłem, żeby zapełnić tę pustkę po wczorajszej absencji, więc pora na płytę. Proponuję jeszcze jedno uzupełnianie zaległości, czyli japońską grupę Mono. Epigonów – w dość powszechnym mniemaniu – tej gałęzi post-rocka, która koncentruje się na nieustających crescendach. Mieli w karierze momenty lepsze i gorsze, ale daleko im do statusu GY!BE ani Sigur Rós, Mogwai, a nawet Explosions In The Sky. Grają jednak dla tej samej publiczności. I mają jedną cechę, która jest bardzo pożyteczna w złych warunkach pogodowych, nastrojowych i wszelkich innych – ich muzyka jest bardzo mało podatna na tego rodzaju wahania subiektywnego odbioru. Dlaczego? Bo wsysa słuchacza i nie pozwala o sobie zapomnieć, wybija go z codziennego rytmu. To zresztą moja ulubiona cecha tej gałęzi rocka.

Mono prezentują tym razem (wydany już przed wakacjami) album koncertowy – duże przedsięwzięcie na dziesięciolecie zespołu zrealizowane w jakimś zeświecczonym (?) nowojorskim kościele z udziałem Wordless Music Orchestra. Ci ostatni to kolejny zespół klasycznych instrumentalistów nastawiający się na współpracę z ludźmi z drugiej strony barykady, w tym wypadku np. Tyondaiem Braxtonem czy Jonnym Greenwoodem. Mało o nich wiem, ale brzmią znakomicie i świetnie wtapiają się w aranżacje Japończyków, dodając muzyce siły, a nie odbierając kontroli nad tempem, co przy swoistym bezwładzie dużych składów orkiestrowych jest fatalnym problemem wielu rockowo-klasycznych fuzji. Wyszła z tego płyta zaskakująco udana, wręcz ukoronowanie tego wszystkiego, co grupa Mono zrobiła do tej pory (może to również zasługa producenta, Matta Baylesa – tego od Isis). Czysta przyjemność nieobarczona wątpliwościami – chyba że ktoś zabrnie za daleko w dodatkowe rozważania na temat wtórności Mono. Są jednak duże szanse, że muzyka go wessie wcześniej.

MONO „Holy Ground: NYC Live with The Wordless Music Orchestra”
Temporary Residence 2010
8/10
Trzeba posłuchać:
„Burial At Sea” choćby – na początek. Na załączonym DVD jest dodatkowy utwór „Follow The Map”.