Ciemno wszędzie, ale nie głucho

Czy artysta ma prawo w ogóle nie pojawić się na scenie w czasie koncertu? Może i tak, ale tak samo publiczność ma prawo nie przyjść na jego koncert. Czy ma to sens? Nie bardzo. Odniosę się do dość gorącego jeszcze wspomnienia koncertu Autechre na Nowej Muzyce. Ogólnie fajna impreza, chociaż na festiwale muzyki elektronicznej jeżdżę z drżeniem, bo mam świadomość tego, jak niewielka część tej muzyki jest tworzona na miejscu (co odbiera sporo przyjemności) i że z grubsza chodzi po prostu o posłuchanie trochę innej wariacji na temat tego, co wykonawca robi na co dzień. Wariacji przearanżowanej, to prawda, ale też przemyślanej i zarejestrowanej – może i blokowo, nie w całości, ale jednak. Duet Autechre, który grywa przy wyłączonym oświetleniu, pokazuje pewną skrajność nowych trendów koncertowych – pod dwoma względami.

Po pierwsze, nie wiem, czy odbieracie występy festiwalowe tego lata podobnie jak ja, ale artyści stracili ochotę na występy sceniczne. To znaczy wychodzą, owszem, uruchamiają instrumenty, ale światło punktowe ani na moment nie pada na nich, a dla większego bezpieczeństwa scena tonie w dymie. Ja rozumiem strach przed setkami aparatów w komórkach, no ale trudno – jak się wychodzi przed publiczność, trzeba się na to godzić. Poza tym to świetne raz, drugi, ale banalne i monotonne, gdy wszyscy chcą odtwarzać na żywo Sunn O))). Na Off Festivalu wyglądało w ten sposób ze 30 proc. koncertów. Na FNM też dało się zauważyć ten trend.

Po drugie, to jasne, że muzykowi posługującemu się na scenie laptopem trudno udowodnić, że nie gra akurat w „Pac-Mana” albo nie wystawia sobie statusu na Facebooku. Jeśli jednak dodatkowo schowa się za toną odsłuchów, dymem i na koniec zgasi światło – nie polepszy swojej sytuacji. Autechre są awangardowi do bólu, pokazując, że wszystko jest umowne. Fakt, że pod dachem odbierałoby się ich ciemny koncert lepiej, ale mnie dali w jasny sposób do zrozumienia: idźcie do domu, posłuchacie tam w dobrych warunkach i – jeśli chcecie – w całkowitych ciemnościach muzyki, którą najbardziej lubicie. W moim wypadku jest jeden zasadniczy problem: na koncert idę także po to, żeby oglądać. Jeśli tak mają wyglądać koncerty przyszłości, to podajcie mi jeden powód, by nie zostawać w domu.

Muzycznie chciałbym wspomnieć zeszłoroczny Off Festival i zupełnie odwrotną sytuację. Szwedzka grupa Wildbirds & Peacedrums wyszła na scenę i dała – w bardzo bliskim kontakcie z publicznością – taki show, żywiołowy, w pełnym oświetleniu, że do dziś ma u mnie kredyt zaufania. I tak ich świeżutką płytę „Rivers” kupiłem z marszu. Pięknie wydana, składa się w zasadzie z płyt dwóch, wydanych w tym roku EP-ek (to ostatnio najpopularniejszy format na tym blogu) „Retina” i „Iris”. Nagranych i zmiksowanych w Greenhouse Studios w Reykjaviku pod okiem panów Frosta i Sigurdssona. Niezły patent z wydawaniem dwóch porcji muzyki po nieco ponad 20 minut na dwóch oddzielnych płytach. Tym bardziej, że różnią się od siebie dość zdecydowanie. Pierwsza stoi pod znakiem chórków i harmonii, druga wykorzystuje przede wszystkim niepokojące, rozedrgane instrumenty perkusyjne. Jednej i drugiej brakuje masy, minimalistyczna, folkowa muzyka miejscami jest bardzo ładna, ale aż przesadnie – jak dla mnie – ulotna. Do tego mam wrażenie, że na każdą z płyt duet napisał tak naprawdę tylko jeden utwór – ten pierwszy. Nie zmienia to faktu, że z przyjemnością pójdę na najbliższy koncert Wildbirds & Peacedrums, jaki się nadarzy. Bo, przeciwnie do Autechre, to nie jest grupa do słuchania w domu.

WILDBIRDS & PEACEDRUMS „Rivers”
The Leaf Label 2010
5/10
Trzeba posłuchać:
„Bleed Like There Was No Other Flood” – ten nawet znakomity, „The Wave”.