Thrash, który nie gubi „h”

Wyobraźmy sobie jazz, w którym zniknęło jedno „z”. Albo rock, w którym zapodziało się się gdzieś „c”. Znikające „h” w tekstach o festiwalu Sonisphere rozzłościło mojego kolegę. Zdenerwowało też mnie (kolejne przykłady? „Antrax” i „Megadeath” – warszawskie „Co Jest Grane” poprawiło się dopiero w wersji internetowej). I właściwie powinno rozzłościć każdego, kto patrzy na rzeczywistość w miarę trzeźwo, bo lepszej okazji niż przyjazd wielkiej czwórki do Polski już nie będzie. Słowem: nie będzie kiedy dostawić tego „h”.

Jestem dziś taki fafarafa, bo właśnie mnie kolega (wciąż ten sam) przekonał, żebym się nie wygłupiał i poszedł na ten koncert. Nie trzeba mnie natomiast przekonywać do samego thrash metalu, bo się nim zainteresowałem jako jednym z pierwszych nurtów w trakcie mojej muzycznej edukacji. I co prawda przez długie lata z wielką czwórką miałem kontakt dość daleki, to skoro już dokonałem coming outu, przedstawię w kilku zdaniach moją ulubioną płytę z tamtego okresu, „Among the Living” grupy Anthrax. Dla mnie ten zespół to punkt orientacyjny. Melodyjne wokale Joeya Belladonny, jeszcze mocno w nurcie NWOBHM (Iron Maiden chociażby), spotykają ciężkie riffy Scotta Iana w stylu Black Sabbath i sekcję wpadającą już od czasu do czasu w charakterystyczną thrashową młóckę (masło maślane w sumie) ściągniętą z hardcore’u. Ponadto Anthrax, jak przystało na nowojorską kapelę, otworzy się wkrótce na hip-hop (na EP-ce „I’m the Man” – potem zresztą będą współpracować z Public Enemy), robiąc to niewiele później niż Beastie Boys pod wodzą Ricka Rubina (słynne solo Kerry’ego Kinga na płycie „Licensed to Ill”), a wreszcie dopuszcza się remiksu (na tymże „I’m the Man”). Jednocześnie Scott Ian z kolegami zakłada zespół grający dość nowatorską mieszankę hardcore punka i thrash metalu – S.O.D. (Stormtroopers of Death), której płyta „Speak English or Die”, ze słynną czterosekundową balladą o Jimim Hendriksie, stanie się dla mnie ulubionym przedmiotem żartów do końca szkoły podstawowej.

Wracając do „Among the Living” – ten album brzmiał wówczas potężniej niż płyty pozostałych grup z wielkiej czwórki. Nie rozmywał się w akustycznych intrach jak najpopularniejsza już wtedy Metallica, ani w tak opętańczym tempie jak zawsze bardziej ceniony Slayer. Propozycja Anthraxu wydawała się bardzo przejrzysta, a ich zachowanie i image nie epatowały tak bardzo turpizmem i szatanem, więc wydawał się idealny dla kogoś, kto nigdy w metal nie wszedł tak do końca, z włosami i kataną. Doskonale nadawał się do tłumaczenia ludziom dookoła, że w thrash metalu nie chodzi tylko o szatana. Skojarzenia ze Stephenem Kingiem, które oni sami mieli przy tworzeniu tego albumu, doskonale wpisywały się nie tylko w moje ówczesne lektury, ale i w podejście do horroru – wolałem atakujące ludzi sprzęty domowe niż diabły i demony. Poza tym słuchanie Anthraxu wpisywało się dobrze w moje lekko outsiderskie podejście do muzyki – fajnie było nie słuchać tylko Metalliki*. „Among…” to również płyta, która nieźle brzmi po latach, co nie jest niestety regułą, gdy odtworzymy sobie nagrywane w latach 80. płyty thrashowe („Among…” współprodukował weteran Eddie Kramer – lepiej mogli trafić chyba tylko z Rubinem, jak Slayer na „Reign In Blood”). No i wokalista. Nie zgadzam się kompletnie z Nergalem pod względem oceny Joeya Belladonny, co mnie o tyle nie dziwi, że mamy odmienny gust także w innych dziedzinach życia. Nostalgiczny stosunek do „Among the Living” nas łączy.

ANTHRAX „Among The Living”
Island
9/10
Trzeba posłuchać:
„Caught in a Mosh”, „I Am the Law”, „Indians”


* zresztą moja druga prywatnie ulubiona thrashowa płyta po latach to (przepraszam za herezję fanów „Master of Puppets” i „Reign in Blood”, które też doceniam) „Rust In Peace” grupy Megadeth.