Wszystko wraca (o jeden raz więcej niż powinno)

Dla wszystkich poszukujących ciągle modnego (a zatem z pewnością niemodnego już dawna – ot, taki paradoks pokazujący idiotyzm mody) electro mam dobrą informację – mimo spalenia Jadłodajni ciągle tu i ówdzie znajdzie się jakiś paśnik. Kupiłem sobie za własne ciężko zarobione i wyrwane rodzinie pieniądze drugą płytę kanadyjskiego duetu Crystal Castles, żeby sprawdzić, czy na tę modę jeszcze się łapię. W końcu zaliczyłem krótkotrwałą fascynację Fischerspoonerem, I-f i Felixem da Housecatem, nie mówiąc o Garym Numanie i New Order. No ale to było dawno i – jak widzę – ja się od tamtego czasu zmieniłem bardziej niż modne electro. Nie łapię się w każdym razie.

Nie chciałbym z miejsca odbierać słuchaczy CC, bo muzycy duetu pewnie porządnie się napracowali, tworząc mocny i naprawdę równy taneczny zestaw (o ileż lepszy od debiutu!), którego celem jest wprawić w drżenie nogi i emocje. Już od okładki, którą zgodnie uznaliśmy w redakcji „Polityki” za emo, widać, że uczuć Ethan Kath i Alice Glass mają tak dużo, że po prostu muszą się nimi podzielić z całym światem. Tylko chłodne rozumowanie za tym nie nadąża. W epatujących zniekształceniami, hałaśliwych „Fainting Spells” czy „Doe Deer” wypluwają więc płuca i wyciskają tranzystory z syntezatorów, a mnie się przypomina facet ze złamaną nogą, którego wynosili przy mnie z koncertu Atari Teenage Riot. U niego też rozum za emocjami nie nadążył.

Grupa podobno gra niezłe koncerty (po doświadczeniach z dobrym electro wiem, że w tym gatunku to się zdarza) i wystąpi w najbliższym czasie w Polsce. Ja uważam, że „Crystal Castles” to przede wszystkim materiał na niezłą domówkę. Jeśli będzie odpowiednio głośno, zbierzecie wszystkie bonusy wspólnotowego życia i żadnych minusów. Dresy z piętra wyżej przyjdą razem z odżywkami, bo już się załapią na proste rytmy dance. A starsi państwo z piętra niżej już będą się bali zwrócić uwagę na hałas, bo pomyślą, że to jakieś szatańskie dźwięki. Tylko dajcie wcześniej znać, to ja gdzieś wyjadę na wieczór, bo mimo całej przebojowości i szczerości to nie jest po prostu muzyka dla mnie. Każdy musi raz przejść ospę, a electro nawet i dwa razy (biorąc pod uwagę nawrót), ale ja już usłyszałem z tego to, co chciałem, reszty nie trzeba. Co mnie poprowadziło do myśli wyrażonej w tytule niniejszego tekstu, która – choć może niezbyt elektryzująca – może się odnosić do modnego electro.

CRYSTAL CASTLES „Crystal Castles”
Fiction
5/10
Trzeba posłuchać:
Grubymi nićmi szytego „Baptism” i obawiam się, że dla niektórych może być po sprawie. „Intimate” przekonałoby z kolei tych ostatnich.