Parno, duszno, techno

Pozwolę sobie wykorzystać moment: jeszcze nie wszędzie doszło do załamania ciężkawej pogody, jeszcze nie opadły emocje po wczorajszej dyskusji i jeszcze nie umilkły głosy „brakuje mi tu…” po półrocznym zestawieniu, a ja spieszę z całą serią znakomitych polskich wydawnictw. Mamy tu jedną z pewnością najlepszych płyt techno w historii tego kraju, mamy ciekawy i bezpretensjonalny basowy minialbum z zacięciem w zakresie poszukiwań brzmieniowych i słabością do dawnej erotyki (no i przynajmniej jednym rewelacyjnym nagraniem), mamy wreszcie trzecią i najlepszą płytę tria, które elementy improwizacji łączy z duszną, ale i uduchowioną atmosferą (ku zadowoleniu redaktorów „The Quietus”). Wszystkie trzy warto mieć, o wszystkich trzech warto rozmawiać, albo może już bezpiecznej pogawędzić, ale w pierwszej kolejności posłuchać warto. Całą trójkę dopisuję do tego poniedziałkowego zestawienia.

Mam wrażenie, że Jacek Sienkiewicz, mówiąc, bierze słowo „techno” w lekki cudzysłów. Rzeczywiście, dla niego taka klasyfikacja musi brzmieć jak banał. Po pierwsze, barw tego techno powstało do dziś mnóstwo, a on sam działał w obrębie kilku konwencji, no i udowodnił ostatnio parokrotnie, że jest tak naprawdę twórcą szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. Ale Drifting to JEST album techno. Ze wszystkimi najlepszymi cechami takiej płyty. Świetnie zbudowany, z paroma wsysającymi uwagę słuchacza, fenomenalnymi momentami dość równomiernie rozsianymi po płycie. Już w otwierającym ją Stand Up mamy pierwszy – z lekkimi brzmieniami dzwonków, coś jak z nagrań Pantha du Prince czy Ricardo Villalobosa, tyle że Sienkiewicz takie rzeczy robił wcześniej w czasach Cocoon (na Good Night and Good Luck?). Po szarpnięciu dwoma mocniejszymi tematami przychodzi kolejny kluczowy moment w utworze tytułowym, z klasycznymi groove’em w stylu Detroit techno – niezbyt mocny miarowy puls bębna taktowego, a na drugim planie swobodniejsze i delikatniejszy motyw syntezatora stopniowo splatają się w jeden mocniej akcentowany funkujący groove. Kluczowa jest w ogóle cała środkowa część płyty – z rewelacyjnym Mistrzem. Choć na końcu, w Sunsetstorm z ładnym arpeggiem, znów mamy jeden z tych wspomnianych kluczowych momentów. To nie jest tylko kwestia talentu czy „dobrej formy” – słychać w każdej sekundzie, że Drifting jest niezwykle pieczołowicie dopracowanym albumem. Osobistym, biorąc pod uwagę wtopione tu sample o charakterze prywatnych wspomnień dźwiękowych (dodatkowo też Drifting sygnalizuje albumowy powrót do własnej wytwórni Recognition). Uderzająco też delikatnie zmasterowanym, dynamicznym, pozostawiającym sporo powietrza i bardzo finezyjnym, różnorodnym, w czym kojarzy się z Robertem Hoodem, ale pod pewnymi względami też z nagraniami mojego prywatnego ulubieńca z drugiej fali z Detroit, czyli Kenny’ego Larkina.

JACEK SIENKIEWICZ Drifting, Recognition 2015, 9/10

U Fischerle na minialbumie (28 min.) zatytułowanym Playmate i ozdobionym w fizycznej wersji różnymi portretami bohaterek dawnych rozkładówek „Playboya” zaczyna się w dość mrocznych rejonach. Początek (Tricia Lange – kolejne utwory od nazwisk, które być może najstarsi skojarzą ze zdjęciami) nawiązuje rytmiką do dubstepu i innych popularnych ostatnio basowych gatunków. Dalej Karen Hafter kreśli rozpadający się, zaszumiony pejzaż dźwiękowy o industrialnym charakterze na tle nieco szybszej rytmiki, ze stopniowo zagęszczającą się fakturą. W Sharon Clark wykluwa się z tego piękny kawałek minimal techno. To chyba kulminacyjny moment tej płyty i utwór, który na singlu spokojnie mógłby się ukazać choćby nakładem Recognition. Zaraz potem tytulatura się zmienia, co sygnalizuje, że przechodzimy od utworów zarejestrowanych trzy lata temu do najnowszych. Zwichrowany początek Universe Breast zwiastuje z kolei fragment pokrewny choćby i estetyce kIRka. Świadomie naginam trochę rzeczywistość, by spojrzeć na te trzy opisywane dziś albumy jako na pewne spektrum możliwości, w którym kaseta Fischerle leży pośrodku. Oczyścić to trochę i dorzucić trąbkę Olgierda Dokalskiego – i byłoby całkiem blisko. Modern Gematria to outro trochę w stylu clicks & cuts w bardziej eksperymentalnej wersji, z odrobiną sowizdrzalstwa i chyba najmniej interesujący jak dla mnie moment na bardzo udanej płycie.

FISCHERLE Playmate, BDTA 2015, 8/10

Skoro już wywołałem kIRk, ich muzyka jest już dostępna w trzeciej odsłonie na płycie odkrywczo zatytułowanej III, no i w stałym składzie: Paweł Bartnik, Olgierd Dokalski, Filip Kalinowski. Wspólny składnik wszystkich dziś prezentowanych wykonawców to dub. U kIRka znajdziemy go najwięcej, w najbardziej otwartej, nieortodoksyjnej, chwilami nieco Laswellowskiej formie, ze sporą ilością echa i delayów. Choć operują w dużej części urządzeniami elektronicznymi, albo utożsamianymi mocno z hip-hopem (gramofon – Kalinowski), brzmią w dużej mierze jak grupa zgranych tradycyjnych instrumentalistów. Szkice tych utworów powstawały z myślą o filmie będącym adaptacją opowiadania H. P. Lovecrafta z kręgu mitologii Cthulhu i jak na to jest całkiem pogodnie. Powiedziałbym, że momentami bliżej Hellboya niż Zewu Cthulhu. Poza tym nigdy bym nie powiedział, że Wielki Przedwieczny może czuć funk!

No ale ten aspekt duchowy zaklęty w dubie też jest i komponuje się z mroczną atmosferą mitu w sposób o wiele bardziej oczywisty. Skoro na poprzednich dwóch albumach mieliśmy techno i parno, to tu jest duszno – nie tylko w znaczeniu duchoty, ale i pewnego uduchowienia, które jest stałym składnikiem muzyki tria. Mnie jednak najbardziej fascynują momenty, gdy zaczyna się ona przeobrażać i – odchodząc od stałej rytmicznej pulsacji – wędruje w rejony muzyki eksperymentalnej, w nieco krótszych fragmentach 3, 5 oraz gdy w 6 pojawiają się klasycznie wykonywane partie wokalne, które stają się wyzwaniem dla podejmującego z nimi solistyczną rywalizację Dokalskiego. Grupa wspięła się tu jeszcze wyżej niż dotąd i z wielką chęcią wysłuchałbym całej takiej płyty, całkiem oderwanej od programowanego tętna.

kIRk III, Asfalt 2015, 8/10